piątek, 18 grudnia 2015

Zdjęcia jeszcze z września


W tym całym zamieszaniu z aplikowaniem na studia, końcem semestru i przygotowaniami do mojej wyprawy zimowej, znalazłam chwilę, by napisać tu parę słów i wstawić kilka zdjęć. 

Bardzo stare - jeszcze z września - zdjęcia z wypraw z pierwszorocznymi podczas miesiąca integracyjnego (najpierw Tikona Fort, potem Mt. Wilko):














Nie za bardzo mam czas, by napisać coś więcej i wstawić zdjęcia z nowych miejsc, bo za chwilę wyjeżdżam na lotnisko i rozpocznie się moja zimowa ekspedycja w Himalajach, więc wstawiam zdjęcie choinki z mojego pokoju. Najbliżej świąt Bożego Narodzenia.
Wesołych Świąt!
Ula
 


sobota, 28 listopada 2015

Trzeci Semestr


Powyżej: typowi uczniowie w Trzecim Semestrze.
Czytelnicy tego bloga (jeśli jeszcze jacyś pozostali) mogą zastanawiać się nad przyczyną tak niskiej częstotliwości wpisów na blogu. Powód jest jeden - Trzeci Semestr. Okrutny, pełen pracy, potu i łez, zabierający sen z powiek oraz pozbawiający czasu wolnego i możliwości cieszenia się życiem. Ostrzegano nas przed nim. Kiedy rok temu jako pierwszoroczni narzekaliśmy na ogrom pracy, nasi drugoroczni patrzyli na nas z politowaniem, mówiąc: "ach, co wy tam wiecie o życiu!". Teraz my patrzymy z wyższością na naszych pierwszorocznych, bo MY to dopiero mamy dużo pracy, pierwszy rok nie ma znaczenia, mówimy, przecierając oczy, czerwone z braku snu. Przygotowywaliśmy się do niego, głównie mentalnie, w wakacje. Głównie mentalnie, bo niewielu zdecydowało się na praktyczne rozwiązanie, czyli wykonanie części pracy w wakacje, żeby odciążyć Trzeci Semestr. Toteż kiedy pełni entuzjazmu i energii wróciliśmy w środku monsunowego deszczu na Wzgórze, mimo że wiedzieliśmy, ile pracy nas czeka, i tak jej ogrom zwalił wielu z nas z nóg, powodując kilkudniową przeprowadzę do Med Center/załamanie nerwowe/depresję/nieprzyzwoite zachowania podczas imprez, kończące się wyrzuceniem ze szkoły/tęsknotę za domem/jeszcze większe obijanie się i brak sił, by zabrać się za pracę/nieprzespane noce/niezdrowe nawyki (wybierz co najmniej dwa).

Szósta rano - wciąż pracujemy (tzn. Atul właśnie padł i śpi).

TOK/EE
Jako dodatek do naszych przedmiotów i matury, każdy uczeń IB musi zrobić prezentację z teorii wiedzy, napisać esej z teorii wiedzy (TOK - theory of knowledge) i napisać Extended Essay (EE), czyli taką pracę maturalną na 4000 słów (gdzieś znalazłam objaśnienie, że EE to taka praca dyplomowa pomiędzy pracą magisterską a pracą pisaną na olimpiadę przedmiotową w liceum). Prezentację robiłam już w zeszłym roku, ale jako iż nie byłam zadowolona z rezultatu zdecydowałam się na poprawkę, więc razem z kolegą Abizarem (Indie) mieliśmy dodatkową pracę we wrześniu. Poszło nam ok. W moim eseju z teorii wiedzy pisałam o tym, czy wiedza traci na wartości kiedy nie ma praktycznego zastosowania. Temat jest naprawdę ciekawy i jestem całkiem zadowolona z tego eseju. No i najlepsze - EE. Jako iż jestem trochę zwariowana, zdecydowałam się na napisanie mojej pracy nie po angielsku, ale po hiszpańsku (moja logika: jako iż większość przedmiotów mam po angielsku i wszystkie prace piszę w tym języku, dlaczego by nie napisać czegoś po hiszpańsku, żeby poćwiczyć język?). Z tego ćwiczenia wyszła najdłuższa i najpoważniejsza praca w moim życiu na temat jednego zaimka osobowego używanego w Argentynie. Pisanie poważnej pracy naukowej w języku, który nie jest moim pierwszym, ba, nawet drugim językiem, stanowiło pewną trudność i było wyzwaniem, ale udało się. Uzyskałam szacunek całej mafii hiszpańskojęzycznej na campusie, a pozostali uczniowie uznali mnie za nienormalną. Na początku miałam ogromne trudności ze znalezieniem materiałów źródłowych potrzebnych do pracy, ale im bardziej zagłębiałam się w temat, tym więcej wiedziałam i ostatecznie okazało się, że 4000 słów to tyle co nic i musiałam skracać moją pracę (życie na krawędzi: miałam 3999 słów). Do wszystkich tych, którzy nie wiedzą, o co chodzi z tymi słowami: na maturze międzynarodowej nie ma limitu w stronach, są limity słowne.Ogólnie: Trzeci Semestr.

SAT/ACT/TOEFL/IELTS
...czyli wszystkie testy wymagane na studia w Stanach. Większość z nas składa podania głównie tam. Powody są różne: presja rodziców, amerykański sen, zalecenia szkolnego doradcy edukacyjnego, który jest z USA i mówi tylko o tamtejszych szkołach, i, co najważniejsze, finanse, bo to właśnie amerykańskie uczelnie oferują największe wsparcie finansowe swoim studentom (oczywiście głównie tym Amerykańskim, ci międzynarodowi nie mają tak łatwo). Warto wspomnieć tu sylwetkę Shelby Davis'a, amerykańskiego multimilionera, który ma tyle kasy, że co roku przyznaje stypendia uczniom z UWC, umożliwiając im studiowanie na ponad 90 uczelniach w USA. Krąży nawet żart pośród uczniów UWC: "Nie wierzę w Boga, ale wierzę w Shelby Davis'a.". Biorąc pod uwagę liberalny i laicki charakter wielu szkół, w tym MUWCI, nie jest to już tylko żart - taka jest prawda. Dla wielu z nas to jedyna nadzieja na wymarzone studia, bo $10000/rok przez cały okres studiów piechotą nie chodzi. Dla zainteresowanych: koszt czteroletnich studiów na tych lepszych uczelniach w Stanach to ok. 1 mln zł. Mimo wszystko, większość z nas decyduje się aplikować na uczelnie w Stanach i wiele uczelni wymaga wyników z tzw. standardowych testów, czyli SAT lub ACT. Są to testy sprawdzające wiedzę ogólną, krytyczne myślenie i umiejętność czytania ze zrozumieniem. Testy te wymagają wielomiesięcznego przygotowania, niektórzy zapisują się na specjalne kursy przygotowawcze w wakacje i zimą, a ci najbardziej pracowici spędzają nawet 20h/tygodniowo przygotowując się do nich (tylko Azjaci), albo podchodzą do testu wielokrotnie, bo czasem szkoły patrzą na ten najlepszy wynik (głównie Chińczycy i Hindusi). Nie żeby to było za darmo, sam SAT pisanych w Indiach kosztuje ponad $100. Jako iż jestem zbyt leniwa i mam lepsze rzeczy do zrobienia, W OGÓLE się nie przygotowałam do mojego SATu, napisałam go średnio, mogło być lepiej, ale mam go już za sobą, nie podchodzę drugi raz, najwyżej trudno. Ci, których językiem ojczystym nie jest angielski, nie uczyli się po angielsku przez min. 4 lata i nie biorą angielskiego na maturze jako języka ojczystego, muszą zdać dodatkowo testy językowe, najczęściej TOEFL lub IELTS (od tego się wymigałam). Trzeci Semestr

COMMON APP
Kiedy ma się już wszystkie testy z głowy, pora zacząć szukać swoich wymarzonych szkół. Matura międzynarodowa jest dość szeroko rozpoznawana, więc de facto możemy starać się o przyjęcie do niemal wszystkich szkół na całym świecie. Halo, przecież program studiów z lingwistyki, hiszpańskiego i chińskiego jest taki sam na wszystkich uczelniach, jak więc wybieram tę, do której złożę papiery? Teraz zaczyna się czas przeglądania stron internetowych kilkudziesięciu/kilkunastu uczelni, czytania opinii, znajdowania plusów i minusów. Czy szkoła daje wsparcie finansowe międzynarodowym studentom? Jest w mieście czy z dala od miasta? Czy ma 2000 czy 20000 studentów? Czy w okolicy są jakieś fajne góry? Czy ma 4 pory roku (w tym zimę ze śniegiem) czy jest przez cały czas gorąco? Ilu profesorów przypada na jednego studenta? Czy są jakieś ciekawe wymiany międzynarodowe? Jakie zajęcia pozalekcyjne są do wyboru, jakie są kluby i organizacje studenckie? Czy szkoła oferuje możliwość zamieszkania na campusie? To tylko niektóre pytania, które sobie stawiam, różni ludzie mają różne pytania, ale akurat te czynniki są dla mnie istotne przy wyborze szkoły. Kiedy ma się już gotową listę szkół (ok. 8), zawierającą zarówno szkoły "ambitne", do których chcielibyśmy się dostać, i te "bezpieczne", do których się dostaniemy jak gdzie indziej nas nie przyjmą, pora na pisanie tzw. aplikacji (angielska kalka, synonim słowa wniosek, podanie, przez poradnię PWN uznane za pretensjonalne, ale będzie używane na tym blogu), bowiem amerykańskie szkoły patrzą nie tylko na twoje oceny, ale na to kim jesteś, jakie wartości reprezentujesz, co robisz w czasie wolnym, jak się angażujesz społecznie, co cię motywuje - zatem w owej aplikacji trzeba zaprezentować się z jak najlepszej strony. Wypełnianie jej i pisanie wszystkich wymaganych esejów + wypełnianie dokumentów potwierdzających sytuację finansową zajmuje całkiem sporo czasu. Poza tym, nagle może się okazać, że jednak aplikujesz nie tylko do Stanów, ale do kilku innych miejsc, więc kolejne podania, wnioski, dokumenty... Trzeci Semestr.

SZKOŁA i OCENY PRZEWIDYWANE
Jakby tego było mało, biedny uczeń drugoroczny w MUWCI w swym Trzecim Semestrze ma też szkołę, lekcje odbywają się swym dawnych rytmem, nauczyciele zadają prace domowe, jest nawet więcej testów niż w poprzednim roku, do tego dochodzą IA, czyli takie mini prace maturalne z każdego przedmiotu, który zdajemy na maturze, więc ciekawie. Nie można tak po prostu zignorować szkoły i zatopić się w szaleństwie składania podań na studia, oceny, które dostajemy w listopadzie są najważniejsze, to właśnie one będą wysłane z całą aplikacją na uczelnie, które zadecydują, czy nas chcą czy nie. Zatem dodatkowa dawka stresu w Trzecim Semestrze.

Niektórzy, jak Atul, już nie kontrolują gdzie zasypiają, kiedy ani jak...
Do tego dochodzą zajęcia pozalekcyjne i  życie towarzyskie. W swoim Trzecim Semestrze biedny uczeń odkrywa, że nie może już drzemać każdego popołudnia, pracy jest zbyt dużo. Jednocześnie zdaje sobie sprawę, że za rok czy dwa nic już nie będzie pamiętał z tej całej matury i z tych wszystkich godzin spędzonych w bibliotece, więc chce jak najwięcej czasu spędzić zw swymi przyjaciółmi. Do tego dochodzi fakt, że jest 120 nowych twarzy na campusie i każda osoba jest warta poznania i tak naprawdę to tylko te rozmowy do 3. nad ranem się liczą. Poza tym, drugi rok wiąże się z większą odpowiedzialnością, teraz uczeń może stworzyć własne zajęcia pozalekcyjne i być liderem tych projektów, których częścią był rok temu. To nie tylko odpowiedzialność, to całkiem sporo pracy: jak zachęcić pierwszorocznych, by dołączyli do mojego projektu? Jak opracować program cotygodniowych sesji? Jak walczyć o te projekty, które nie otrzymują aprobaty nauczycieli? To też część procesu uczenia się. Dalej: jak znaleźć równowagę w swoim życiu? Jak wybrać priorytety?
Stres w Trzecim Semestrze jest czasem nie do wytrzymania. Do tego niektórzy mają dość ambitne plany na przerwę zimową: podróż po Azji południowo-wschodniej, wolontariat w organizacji pozarządowej, zimowa wyprawa górska... Planowanie tych niezwykłych przedsięwzięć też wymaga czasu.






Jednak czasem życie nie jest takie proste:



No ale nie narzekajmy, nie jest tak źle, jak na razie Trzeci Semestr jest najlepszy jaki miałam do tej pory, tak, jest straszny, trudny i wymaga dużo pracy, ale jest też piękny: MUWCI jest domem, znajomi rodziną, zna się już wszystkie triki IB, zna się najlepsze miejsca do oglądania zachodów słońca, wie się, co jest w życiu ważne, a jak się tęskni za domem to przynajmniej się wie dlaczego. Nie jest źle!
Do następnego razu (nie gwarantuję, że nastąpi on szybko).

Nie jest źle.


sobota, 31 października 2015

Poza strefą komfortu



Po dość długiej nieobecności w blogosferze, wracam do pisania. Tylko nie wiem, od czego zacząć! Tyle się dzieje, życie w MUWCI jest naprawdę intensywne i piękne.

9 października opuściłam campus (i byłam z tego powodu bardzo szczęśliwa, naprawdę potrzebowałam przerwy w całym tym trzecio semestralnym szaleństwie) i razem z 13 innymi uczniami (sami pierwszoroczni) i dwoma nauczycielami (Cary z Jamajki – ten co skończył UWC w Walii, nie zdał matury (podobno), a potem pracował dla ONZ, i Harendra, mój nauczyciel hindi) wyruszyliśmy w 20-godzinną podróż pociągiem do Chennaju, w stanie Tamil Nadu (południowo-wschodnie Indie), gdzie przez kolejny tydzień mieliśmy mieszkać z krokodylami, wężami, żółwiami i innymi dziwnymi istotami. Po dotarciu do rezerwatu dało się wyczuć nie tylko zapach krokodylich odchodów, ale także zakradającego się strachu…

Zaraz! Co? Ula w rezerwacie z krokodylami?! Coś tu jest nie tak… Dobrze rozumujecie. Otóż postanowiłam wyjść z mojej strefy komfortu i zrobić coś, czego nigdy w życiu bym nie zrobiła. Co tam łażenie po Himalajach czy skakanie do wodospadów w dżungli – to są przygody bardzo w moim stylu i można by się spodziewać, że kiedyś na pewno coś takiego zrobię. Ale żeby mieszkać z krokodylami i wężami?! Nigdy w życiu!!! Zatem postawiłam sobie wyzwanie i stanęłam twarzą w twarz z moim największym strachem, kiedy zdecydowałam, że na mój Project Week w tym roku pojadę do Madras Crocodile Bank Trust (Center for Herpetology).

W dużym skrócie co robiliśmy przez tydzień: mieliśmy prezentacje (teoria jest ważna, np. wiem jaka jest różnica między krokodylem i aligatorem, albo między turtle a tortoise – w angielskim to dwa zupełnie różne słowa, po polsku mówi się zwyczajnie: żółw), szukaliśmy węży w polu o 5 nad ranem (ugh, łaziliśmy przez 4 godziny bez śniadania! Znaleźliśmy 5 węży, w tym 3 jadowite, jeden kolega został pokąsany przez węża 2 razy (przez tego samego, na szczęście był nie jadowity), oglądaliśmy kamienie krokodyli (w tym Jaws III (dosłownie: Szczęki III) – największego krokodyla w Indiach (w niewoli)); karmiliśmy krokodyle (to nie taka prosta praca: musieliśmy nosić, a następnie wrzucać w sumie 700kg mięsa); wyrywaliśmy chwasty z grządki, gdzie rośnie taka jedna roślina, którą żywią się żółwie,  a następnie wrzucaliśmy kompost, żeby lepiej rosła; sprzątaliśmy wybiegi dla krokodyli z krokodylej kupy (bardzo niebezpieczna robota: wchodzi się do takiego wybiegu, gdzie jest 420 krokodyli i jest tylko jeden „odganiacz” który ma ze sobą jedynie długi dwumetrowy kij, który ma ci zapewnić bezpieczeństwo, kiedy jesteś w zagrodzie z ponad 400 krokodylami); sprzątaliśmy jedną krokodylą zagrodę (były tam 2 duże krokodyle i jak zaczynały się ruszyć, „odganiacz” krzyczał mocnym głosem „hej!”, jakby to miało je zatrzymać… Więc krokodyle tam były,  a my w tym samym czasie musieliśmy ścinać drzewa, grabić liście, wyrywać chwasty, a potem szorować (tak, szorować, dużą szczotką) basen, z którego została spuszczona woda i z którego usuwaliśmy błoto – myślę, że nawet moja wanna nigdy nie doświadczyła takiego szorowania); przekładaliśmy mini żółwie i mini krokodyla z akwarium, żeby mogli sobie poleżeć na słońcu; projektowaliśmy interaktywne znaki dla ZOO (przykład znaku, który znajduje się w ZOO: znak w formie pudełka, powyżej napis: „Otwórz, jeśli chcesz zobaczyć najniebezpieczniejsze zwierzę na świecie”, w środku jest lustro); uczyliśmy się rozróżniać żółwie na podstawie skorup (nie pytajcie mnie, żebym to zrobiła. Bez klucza ani rusz!); robiliśmy strachy na wróble dla ZOO ze śmieci walających się dookoła (ptaki, które wyjadą mięso przygotowane dla krokodyli są dość dużym problemem); oglądaliśmy ekstrakcję jadu z węży; karmiliśmy stuletnie żółwie i czyściliśmy ich basen; szukaliśmy nietoperzy podczas wieczornych spacerów; oprowadzaliśmy wycieczkę indyjskich dzieciaków po ZOO. Poza tym, odwiedziliśmy jedną wioskę, gdzie też szukaliśmy węży (ale wtedy nic nie znaleźliśmy) i uczyliśmy się o roślinach leczniczych i jak robi się z nich różne proszki (przy okazji sitkowałam pieprz i mnóstwo innych proszków, po godzinie ledwo mogłam oddychać).

Czego się nauczyłam? Na pewno dużo o zwierzętach, które widziałam na co dzień i w pobliżu których mieszkałam. Sporo dowiedziałam się o ZOO, jak działa, jak wszystko funkcjonuje – w życiu nie miałam pojęcia, że codziennie ktoś musi czyścić wybiegi z krokodylej kupy. To bardzo pokorna praca i ludzie którzy to robią i poza tym są pełni pasji i entuzjazmu kiedy opowiadają o zwierzętach, mają mój całkowity szacunek. Poza tym, spotkaliśmy założyciela parku, którym jest nikt inni jak sławny Romulus Whitaker, który jest ekspertem jeśli chodzi o węże, i z którym kontaktują się stacje telewizyjne typu Discovery Channel, kiedy chcą zrealizować program o tych zwierzętach.

No i oczywiście codziennie chodziliśmy na plażę, która była 100m dalej, i po raz pierwszy kąpałam się w Zatoce Bengalskiej, woda była paskudnie słona, i były bardzo duże fale wieczorami, przez które próbowaliśmy skakać, i zbierałam muszelki, i chłopacy grali we frisbee i w krykieta i mimo że całkiem gorąco i powietrze było dość wilgotne, było super.

Podsumowując: Przeżyłam, to na pewno. Wcale nie boję się zwierząt mniej po pobycie w ZOO, ale jestem bardziej świadoma ich obecności i zachowań. Było fajnie.

Poniżej wstawiam zdjęcia (po kliknięciu można je obejrzeć w większej rozdzielczości), o życiu na Wzgórzu napiszę następnym razem, buziaki!
Ula

Uczyliśmy się rozpoznawać stonogi, krótkonogi i inne żyjątka znalezione w kompoście.

Ramesh (Nepal/Indie) i Ahmed (Sudan) pomagają nosić kompost.

Shveta (Indie) i Lianbi (Chiny) odchwaszczają grządkę z jedzeniem dla żółwi.

Ty nie zawsze go zauważysz, ale on ciebie tak. W ciągu kilku sekund jest gotów wyskoczyć i znaleźć ofiarę na obiad.

Małpy są wszędzie.

Jaws III, jeszcze nie w całej swej okazałości.

Codziennie chodziliśmy też na plażę.



11. Nie przegap wschodu słońca w Indiach!

Kolejny poranek spędzony na poszukiwaniu węży.


Odwiedziliśmy też kompleks świątyń Mahabalipuram.

Widzieliśmy kapłanów...






Karmienie krokodyla. Jedyne co cię od niego dzieli to długi bambusowy kij.

5 razy tyle chowa się w stawie.







czwartek, 27 sierpnia 2015

W krainie monsunów


Lato 2015: (od lewego dolnego rogu, zgodnie z ruchem wskazówek zegara) najlepsze imprezy w Norwegii, konferencja w Rochester, Camino de Santiago (Finisterre), tysiące mil przelecianych samolotem.
Po dość długiej i dość zakręconej podróży, z Polski przez Londyn, USA i znowu Londyn, dotarłam do Indii. Najpierw poleciałam do Bangalore, gdzie odwiedziłam kolegę (Srona-Pthona) (tego od rowerów). Nic nie robiliśmy, więc miałam czas żeby się spokojnie poobijać. Jedzenie było pyszne (specjalnie dla mnie: bez zbyt wielu przypraw), nauczyłam się przygotowywać dosę i lassi (moje ulubione jedzenie w Indiach), mama Srona była ze mnie dumna, bo robiłam dosę lepiej niż niejedna Hinduska, w dowód uznania kupiła mi sporo tradycyjnych indyjskich ciuchów, i po modlitwie w świątyni zrobiła mi "kropkę na czole", więc wyglądałam już jak prawdziwa hinduska, w dodatku nauczyłam się jeść rękami (na razie kiepsko mi idzie, muszę jeszcze popracować nad techniką). Mój kolega w wakacje zdał na prawo jazdy (nie pytajcie, jak to się w Indiach robi...) i jego rodzice kupili, jak to określił, uroczy, malutki samochód (ledwo się tam mieści ze swoimi długimi nogami), i to była najdziwniejsza rzecz w moim życiu: widzieć Srona w jakimkolwiek innym pojeździe niż rower. Sron jeździ bardzo po "europejsku", to znaczy zachowuje dystans między pojazdami, przez co denerwuje innych kierowców, którzy na niego trąbią i wciskają się przed niego. Ah, i zapinaliśmy też pasy, co było rzeczą zgoła niezwykłą jak na Indie. Jeździliśmy też skuterem, co było super, i mój kolega miał nawet kask!!! Nigdy nie zapomnę, jak zeszliśmy na parking, mój kolega wyjął kask, założył go i rzekł do mnie: "Cóż, mam tylko jeden kask, ale jeśli chcesz mam też maskę przeciwpyłową!". Więc jak widzicie, jego rodzina jest bardzo nowoczesna. I przez ten tydzień w jego domu mogłam nauczyć się o Indiach znacznie więcej niż przez kilka miesięcy mieszkania na naszym międzynarodowym campusie.
Tutaj Bangalore, pan rozcina kokos, do którego wkładamy potem słomkę i pijemy "coconut water".
Bangalore to ogólnie bardzo nowoczesne miasto, na przykład autobusy na lotnisko mają numery, rozkład jazdy i nawet klimatyzację! A jak raz jechałam rikszą i kierowcy zadzwonił telefon, to przeprosił, zatrzymał się, i dopiero po zakończeniu rozmowy ruszył dalej (!). Tak, myślę, że jeszcze tam kiedyś wrócę, bo tak naprawdę nic nie widziałam oprócz sklepu rowerowego, w którym pracował mój kolega, jakiejś hinduskiej świątyni i "The Art of Living Center", gdzie jest teraz, można powiedzieć, wolontariuszem. Poszłam też na jedną sesję z guru-ji i teraz czytam jego książkę, Sron mówi, że koniecznie muszę iść kiedyś na kurs w "The Art of Living Center", co ciekawe, centrum mieści się także w Polsce.

Ośrodek "The Art of Living" w Bangalore
Potem przyleciałam do Pune (i jako iż był 15 sierpnia - Dzień Niepodległości w Indiach - linie lotnicze dały nam darmowe jedzenie, yay!) i wróciłam na campus. Byłam pierwszą osobą w moim pokoju, więc oczywiście wybrałam sobie najlepszy kąt. Jako drugoroczna roszę sobie prawo do zajmowania do 10% więcej przestrzeni niż moje pierwszoroczne, rozszerzyłam to jednak do połowy pokoju. To dlatego, że będziemy w pokoju we 3, nie 4. Nie, wolny kąt zamierzam zamienić na miejsce do spotkań, może położymy jakiś dywan i materac na ziemi i będzie naprawdę super.
Znów mamy monsun, więc wszystko jest niesamowicie zielone  i piękne. Muszę się też znów uczyć chodzić, kiedy jest ślisko. I są komary. Plusem jest to, że możemy zagonić naszych pierwszorocznych do błota, haha.


Jako iż jestem jedną z najfajniejszych osób na campusie, pierwszego dnia po moim przyjeździe pojechałam rowerem do Paud z kolegą Abhikiem (on też jest jedną z najfajniejszych osób na campusie). Wypiliśmy nasz pierwszy chai w tym semestrze i właściciel baru był niesamowicie szczęśliwy, że w końcu zaczęliśmy przyjeżdżać. Jeżdżenie rowerem podczas pory monsunowej może być dość zabawne. Kiedy wracaliśmy zaczęło niesamowicie padać, więc byliśmy cali mokrzy i ubłoceni, ale to było piękne! Podczas robienia dokumentacji fotograficznej naszej wyprawy weszłam w krowie gówno, i potem musiałam z taką brudną stopą pedałować z powrotem na campus, więc było dość śmiesznie. Ale już przetarliśmy szlaki i mogę organizować moje cotygodniowe rajdy, podobno dyrektor zapowiedział, że też kiedyś z nami przyjedzie. I jest dużo nowych nauczycieli, którzy zadeklarowali, że lubią jeździć rowerem i bardzo chętnie się ze mną zabiorą do Paud, i w ogóle cieszą się, że jazda na rowerze w MUWCI to jest "coś". Bardzo dobrze, to był jeden z naszych pierwszych celów: stać się widocznym w MUWCI.
Z Abhikiem, tak padało, że zamazało całe zdjęcie.

W pierwszym tygodniu mieliśmy lekcje i sporo spotkań (oficjalnych i nieoficjalnych) dotyczących tego roku, jak chcemy, żeby wyglądał, jak przywitamy naszych pierwszorocznych, itp. Mam nowego nauczyciela filozofii, to Anmul z Indii, wydaje się fajny, ale wygląda na to, że będziemy mieli całkiem sporo pracy, i z jednego z łatwiejszych przedmiotów filozofia może stać się jednym z trudniejszych. Będziemy też mieli nową nauczycielkę ESS (Lilian niestety nie wraca), jeszcze nie przyjechała na campus, a już zadaje prace domowe. Przynajmniej z matematyką mam już spokój (do końca życia). Zameldowałam się już pierwszy raz na FRO, został mi jeszcze jeden albo dwa. Zorganizowałam i udekorowałam (mnie więcej) mój pokój, uprałam wszystkie ubrania, które całe wakacje leżały w bibliotece i nawet się rozpakowałam. Fajnie widzieć niektóre twarze. Ludzie mieli ciekawe przygody w wakacje i podczas podróży do MUWCI. Na przykład taki Juan Pablo z Wenezueli: jego bagaż nie dotarł z nim do Mumbaju, ponieważ miał w walizce mąkę kukurydzianą i myślano, że to kokaina. Albo Janek, któremu Turkish Airlines przysłało walizkę na campus rikszą.

Wczoraj pojechałam na lotnisko w Mumbaju, żeby odebrać moją pierwszoroczną z Polski i jeszcze innych uczniów, więc stałam przez kilka godzin i machałam polską flagą. Wiedziałam, że przy okazji spotkam jeszcze innych ludzi z Polski, więc zaiste było ciekawie.

Wydaje mi się, że w tym roku zorganizowaliśmy to wszystko znacznie lepiej niż rok temu, kiedy ja sama przyjechałam po raz pierwszy do Indii i byłam niesamowicie zagubiona (być może dlatego, że odbierała mnie z lotniska najmniej ogarnięta osoba na campusie: Wei Hao). Albo już na tyle przywykłam do Indii i tyle rzeczy widziałam w Indiach i Nepalu, że ta podróż z lotniska na campus nie robi na mnie większego wrażenia... Sama nie wiem... Patrząc na pierwszorocznych próbuję odnaleźć siebie z przed roku. Tyle się wydarzyło od kiedy wylądowałam po raz pierwszy na lotnisku w Mumbaju. Nie żebym nie potrafiła sobie wyobrazić życia bez MUWCI (czy nawet przed MUWCI, wszystko pamiętam całkiem dobrze), nie, gdzie indziej też robiłabym jakieś fajne rzeczy, tylko to właśnie MUWCI (ludzie, rozmowy, przygody, wyzwania) ukształtowało mnie najbardziej w ostatnim czasie. Patrząc na pierwszorocznych trochę im zazdroszczę, że mają tu 2 lata, kiedy mi pozostał tylko rok. Wciąż pamiętam moje pierwsze tygodnie kiedy chodziłam po campusie co chwila powtarzając: "wow, ale egzotyka!" i nie mogąc napatrzyć się na palmy, bananowce czy drzewa bambusowe. Albo kiedy po wyjściu z lotniska po raz pierwszy odetchnęłam indyjskim powietrzem. To wszystko jest teraz takie "normalne" i nie robi większego wrażenia, ale próbuję wciąż zachować w sobie tę ciekawość i to zdziwienie, które towarzyszy mi od początku indyjskiej przygody. Przypominam sobie też moją "drogę" do Indii, czyli ludzie, organizacje, książki, spotkania, które pomogły mi tu przyjechać i odnaleźć się w tym kraju. I babcię Utę, która powtarzała, żebym broń Boże do Indii nie jechała, bo mnie tam zabiją i zjedzą.  Jak widać, mam się całkiem dobrze w tym "dzikim" kraju.
Buziaki!
Zdjęcie i projekt znaku: Abhik Pal.

Obserwatorzy