sobota, 31 stycznia 2015

Przygody w Pokharze

Wnętrze lokalnego autobusu, którym jechaliśmy.
Z Tatopani 30 grudnia pojechaliśmy do Pokhary, gdzie mieliśmy spędzić też Sylwestra. Jako iż Pokhara to miejsce, gdzie wszyscy jadą na Sylwestra z racji odbywającego się wtedy festiwalu ulicznego, wszystkie hotele były pozajmowane lub mega drogie. Nam udało się zatrzymać w hotelu, który prowadził krewny Ramesha, portera Zeeny, jednak jako iż Ramesh wynegocjował dla nas zniżki i płaciliśmy znacznie mniej niż inni goście, chyba byliśmy niezbyt mile widziani, bo kazano nam się wynieść z hotelu na drugi dzień, więc musieliśmy szukać nowego miejsca...
Było też bardzo dużo osób z MUWCI. Poznałam Becę (Botswana) i Charlotte (USA), które skończyły MUWCI rok temu. Beca studiuje medycynę na uniwersytecie w Nowej Anglii, zaś Charlotte ma gap year i teraz jest na wolontariacie w Katmandu. Z obecnych uczniów spotkaliśmy Sarah (UK) i Alvaro (Gwatemala), była też grupa "Latinos", czyli pierwszoroczni Adolfo (Kolumbia), Daniellah (Meksyk) i Pietro (Kostaryka), jednak tylko Sara i Andres natknęli się na nich na ulicy.
Pokhara była głośnia i zatłoczona, ale bardzo spodobało mi się jedzenie. BYŁO MIĘSO! Wzdłuż ulic na Lakeside (turystyczna część miasta, tuż nad jeziorem) porozstawiane były różne stoiska i obwoźne restauracje, większość barów i knajp powystawiała też stoliki i grille na zewnątrz. Tak więc udało mi się spróbować szaszłyki (zjadłam chyba z 3, tak dobre były), taką jakby parówkę nadzianą na patyk i nawet jakąś rybę (drugi raz, odkąd wyjechałam z Polski). Swoje stoiska miały też sklepy z pamiątkami, ubraniami, tak naprawdę wszyscy, ale ceny były znacznie wyższe niż w Katmandu, więc postanowiłam, że z pamiątkami poczekam jeszcze kilka dni. Spróbowałam też lobsi, to taka lokalna przekąska, nie wiem, do czego mogę to porównać, żelki?
Aha, spodobało mi się jeszcze to, że w Nepalu, w przeciwieństwie do Indii, można kupić różne słodkie bułki czy rurki z kremem, w końcu coś, co znam...
W Sylwestra po południu spotkaliśmy się wszyscy razem (byliśmy zakwaterowani w różnych hotelach) i wybraliśmy się do World Peace Pagoda, czyli pagody "pokoju na świecie", tak to chyba można przetłumaczyć, aby obejrzeć zachód słońca. Żeby się tam dostać trzeba przepłynąć na drugi brzeg jeziora łodzią i wejść na górę, na szycie której znajduje się pagoda. Popłynęliśmy dwiema łódkami, w każdej po 4 osoby, stwierdziłam, że nie czuję się pewnie na wodzie, na szczęście mieliśmy kamizelki ratunkowe, a wiosłowaniem zajmowali się Arvin i Ben (Ben prowadzi triveni z kajakarstwa). Niestety, zachodu słońca nie udało nam się zobaczyć ze szczytu wzgórza, w dodatku pagoda była ZAMKNIĘTA, bo przyszliśmy za późno. Ot, taki pokój... Kilkoro z nas próbowało dostać się do pagody bardzo stromym zboczem, które było przykryte jakąś niebieską folią, poza tym cały teren wokół był ogrodzony, więc nie dało się tam wejść inną drogą. Potem były problemy z dostaniem się z powrotem na główną ścieżkę, jak schodziliśmy w dół było już zupełnie ciemno, na szczęście łódki jeszcze na nas czekały. Tym razem wiosłowali Dang i Sara, Dang chyba pierwszy raz w życiu, i dopłynęliśmy bezpiecznie na drugi brzeg, naprawdę świetnie mu szło. Planowaliśmy też zatrzymać się na środku jeziora i, siedząc w łódkach, zrobić tzw. appreciation circle, jednak zrobiło się zimno, więc woleliśmy przejść w jakieś cieplejsze miejsce. Jako iż był Sylwester, w dodatku wieczór, ulice były naprawdę pełne ludzi, w restauracjach nie było miejsc, na jedzenie trzeba było czekać godzinami, więc zdecydowaliśmy się odejść od tej najbardziej turystycznej części miasta i podejść dalej, gdzie wszystko jest także tańsze. Znaleźliśmy fajną restaurację, gdzie wspólnie zjedliśmy ostatnią kolację 2014r. i zgodnie ze zwyczajem panującym w krajach hiszpańskojęzycznych zjedliśmy po 12 winogron. Potem ja opuściłam moją uroczą grupę, bo chciałam spotkać znajomych, czyli Latinos, jednak przez tłumy na ulicy nie udało mi się dotrzeć na czas, więc niestety się nie spotkaliśmy.
Jeśli nie doświadczyliście festiwalu ulicznego w Azji to nic nie wiecie. To są niewyobrażalne tłumy dorosłych i dzieci, mnóstwo jedzenia, hałasu, śpiewu, tańca, krzyków i Bóg wie czego jeszcze. Ogólnie: EKSTRA!

Jedna z głównych ulic festiwalu. W ciągu dnia, dlatego tak pusto.

Pokhara Lake.

Takimi łodziami można było przeprawić się na drugi brzeg jeziora.

Z pagody planowaliśmy wypuścić w powietrze ten oto uroczy balon...

Jezioro, Pokhara i zachód słońca z widokiem na masyw Annapurny.

Ben, Andres, Sara i Dang, czyli nowe zdjęcie profilowe dla Mahindra Outdoor Education :)
Nad ranem wróciłam do naszego nowego hotelu, który tak naprawdę nie był hotelem, to był chyba zwykły dom, w którym mieszkali ludzie z baru "Budda", z którymi zaprzyjaźnił się Ben i którzy załatwili nam nocleg. Ten bar był naprawdę podejrzany, siedziało się w takim jakby domku na drzewie albo na ziemi, nie podobała mi się dziwna muzyka, którą puszczali, w dodatku dało się wyczuć zapach różnych dziwnych ziół... Jednak nocleg w czasie festiwalu noworocznego w cenie 100 rupii (niecałe 5zł) to całkiem nieźle, nawet jak na Azję, więc przekimaliśmy parę godzin na podłodze (spokojnie, ten "hotel" był dość daleko od baru) i ruszyliśmy dalej...

środa, 28 stycznia 2015

Droga po przełęczy: Mandarynkowy raj


Podczas ostatniego dnia wędrowaliśmy wzdłuż rzeki.
"YacDonald's" - tylko w Himalajach.

Dzieci i mnisi podczas przerwy w klasztorze buddyjskim.

Takie spotkanie!
Z Marphy dalej jechaliśmy już autobusem (lokalnym, jak zwykle spóźnionym). Wrzuciliśmy nasze plecaki na dach, dołączył do nas jeszcze Tim z grupy Australijczyków. Bus był pełny, mnóstwo rzeczy leżało w przejściu pomiędzy siedzeniami, co jakiś czas kierowca zwalniał (jakby i tak jechał szybko...), obieraliśmy jakieś pakunki z jednego miejsca i podrzucaliśmy je gdzie indziej. Lokalny kurier. Droga była szalona, niesamowicie kamienista i wyboista, w dodatku wąska, tak, że siedząc przy oknie (którego notabene nie było, nie było żadnej szyby) nie tylko było mi trochę zimno, ale co chwila musiałam zamykać oczy, żeby nie widzieć jak za chwilę niechybnie wpadniemy w przepaść. Szalona jazda, ale na szczęście znacznie krótsza niż kiedy przyjeżdżaliśmy. Po drodze mieliśmy jedną przesiadkę, jako iż drugi autobus nie przyjechał i nikt nie wiedział, czy w ogóle przyjedzie zdecydowaliśmy się wynająć jeepa i w ten sposób dojechaliśmy do Tatopani. Tato - gorący, pani - woda, czyli gorące źródła! W końcu przydał się mój strój kąpielowy, który nosiłam ze sobą cały czas. I to niesamowite, rosną tu na drzewach prawdziwe pomarańcze i mandarynki, miałam okazje je zrywać i jeść prosto z drzewa! Pycha, owoców od dawna mi brakowało. W dodatku widziałam też kwiaty - gwiazdy betlejemskie, okazuje się, że nie tylko w Polsce są one symbolem Świąt.

Jak to się nie zmieści?! - czyli ładowanie plecaków na dach jeepa. Jechaliśmy w 11 osób (z kierowcą).

Thule i mandarynkowy raj.


Kaktusy, agawy i gwiazdy betlejemskie - to tylko niektóre rośliny, jakie widzieliśmy w Tatopani. Później widzieliśmy też drzewa bananowe, ale to już dla nas, mieszkających w Indiach, nie nowość.
Wieczorem poszliśmy do gorących źródeł, trochę się rozczarowałam, bo spodziewałam się czegoś bardziej "dzikiego", tymczasem było dużo ludzi, wszystko wymurowane, ale była wreszcie gorąca woda!! Naprawdę gorąca, podobno ma aż 75 st. C, więc trzeba dolewać zimną wodę. Nie podobało mi się trochę, że za wstęp musiałam płacić, a Nepalczycy nie, mimo wszystko 100 rupii i nieograniczony dostęp do wody to i tak lepiej i taniej niż wiadro wody w niektórych schroniskach..

Szkoda, że wyprawa dobiega do końca...
Wiadomo, gdzie mnie można znaleźć...



Droga po przełęczy: Ile zachodów słońca możesz obejrzeć jednego dnia?

"Pewnego dnia oglądałem zachód słońca czterdzieści trzy razy - powiedział Mały Książę." 

Dang - prawdopodobnie pierwszy człowiek z Kambodży na Annapurna Circuit. W tle Annapurna II.
Na dachu buddyjskiej świątyni w Muktinath.

Jedna za świątyń hinduistycznych w Muktinath.
See you again!
Po pokonaniu przełęczy zostały nam może 2 czy 3 dni chodzenia... To dziwne, kiedy tak codziennie chodzisz to aż tego nienawidzisz, nienawidzisz swoich butów, nienawidzisz swojej decyzji wyjazdu, ale jak tylko wracasz od razu zaczynasz planować kolejną wyprawę (przynajmniej tak było ze mną). Od przełęczy niemal cały czas szliśmy w dół, bardzo bolały nas już nogi (zastanawiałam się, czego bardziej nienawidzę: wchodzenia po górę czy schodzenia w dół...). Mieliśmy naprawdę sporo szczęścia, że bezpiecznie udało nam się pokonać przełęcz i trafiliśmy na całkiem dobrą pogodę. Niektóre historie, które opowiadają inni podróżnicy naprawdę mrożą krew w żyłach... Pierwsze miasteczko, w którym zatrzymaliśmy się po przełęczy to Muktinath, nocowaliśmy w hotelu "Bob Marley" (bardzo popularna postać w Nepalu, który jest rajem dla wszystkich hipisów  hipsterów). Rano odkrywałam miasto, tzn. odwiedziłam buddyjską, a następnie hinduistyczną świątynię. Widoki są naprawdę piękne, Arvin mówi, że jak w Tybecie, naprawdę coraz bardziej chcę jechać do Tybetu. Powoli wracamy do cywilizacji, widzieliśmy już pierwsze jeepy. Ostatni dzień to był trekking do Marphy, miasteczka słynnego z jabłek (oczywiście nie w tym sezonie), ale wszędzie można było kupić suszone jabłka (takie same jak w domu! Aż przywiozłam ze sobą trochę do Indii, będę jeść jak mnie dopadnie tęsknota za domem) czy jabłkową brandy. 2 razy spotkaliśmy też Alexio (z Papui Nowej Gwinei), więc ten ostatni dzień był bardzo ciekawy.

Spotkaliśmy też kilka razy jeźdźców na koniach. Oraz turystów - to dość prosta i popularna opcja, można wykupić lot do Jomson i stamtąd jeepem/konno dojechać nawet do Muktinath.




Heyo!

Słońce chowało się za górą, ale my szliśmy dalej i wyżej, i znów je widzieliśmy, a ono chowało się za kolejną górą, i tak w kółko. Ile zachodów słońca widziałeś jednego dnia?
Jak uczyłam się zaufania podczas tej wyprawy:
Pewnego popołudnia, już po przekroczeniu przełęczy, nagle zabrakło mi miejsca na karcie pamięci. OSTATNIEJ karcie pamięci, bo pozostałe były już pełne. I wtedy dogonił nad w drodze Alexio, i kiedy dowiedział się o mojej sytuacji od razu dał mi swoją zapasową kartę pamięci! Oczywiście obiecałam mu, że wyślę ją potem do Australii (wciąż mam taki zamiar), ale nie wiem, czy ja sama zaufałabym tak komuś zupełnie obcemu...
Jedyne zdjęcie Alexio jakie mam. Zrobione ostatniego dnia, tuż przed dotarciem do Marphy.
Ci, którzy nie bali się podjąć ryzyka i wyruszyli w Himalaje. Od lewej: Dang (Kambodża), Ben (Kanada), Sara (Wenezuela), Thule (Holandia/Kanada), Andres (Wenezuela).

środa, 21 stycznia 2015

Droga na przełęcz: Przyjaciel ze szlaku

25 grudnia 2014, drugi dzień Świąt, Boxing Day w Kanadzie
Tej nocy spałam może 2 godziny, wieczorem miałam dość dobre jedzenie, które potem przez pół nocy musiałam trawić, potem w środku nocy musiałam iść do toalety (tylko w sandałach, bez skarpetek, było super zimno!) - to chyba była najzimniejsza noc w ciągu całej wyprawy. Wstaliśmy o 3:30, potem mieliśmy śniadania i przed 5. rano zaczęła się szalona wspinaczka do Thorung La, kiedy było jeszcze ciemno i zimno. Wyszliśmy rano z kilkoma innymi grupami, ale one nas szybko wyprzedziły, więc szliśmy ja, Zina, Dang i Ben, ja byłam liderem, co było trochę męczące. Niebo było niesamowite, tyle gwiazd! Tak, jedna z najpiękniejszych rzeczy, jakie w życiu widziałam to gwiazdy na niebie gdzieś w Himalajach. I później mogliśmy zobaczyć wschód słońca w Himalajach.
Było bardzo zimno...
i wietrznie...
ale ostatecznie....
po 4 godzinach...
DOTARLIŚMY NA THORUNG LA!!!
Veni, vidi, vici. Było naprawdę zimno, miałam wszystkie ubrania i marzłam. Z tego zimna nie zwracałam uwagi na słońce i zapomniałam posmarować twarz kremem z filtrem UV, co było widoczne przez kilka kolejnych dni/tygodni.

Tuż przed wschodem słońca w drodze na przełęcz.

Thorung La nie robi wielkiego wrażenia, kupa kamieni, mnóstwo chorągiewek i dwie tablice, ledwo widoczne pod śniegiem.
 Zrobiliśmy parę zdjęć, Zina i Ramesh zaczęli schodzić w doł, już na drugą stronę, Dang zaraz do nich dołączył, ja chciałam czekać na resztę grupy (która miała wyruszyć ze schroniska później), Ben próbował się skontaktować z nimi przez walkie-talkie, słyszał jakieś szumy, ale nic nie mógł zrozumieć, więc postanowił wyruszyć na poszukiwania, mi było zimno, więc porzuciłam czekanie i zdecydowałam się dołączyć do grupy schodzącej, dość szybko ich dogoniłam, droga cały czas w dół, czasem dość stromo, kolce na butach były nieocenione, zwłaszcza kiedy szliśmy w dół po "żywym" lodzie. Musieliśmy zejść ok. 1300m w dół tego jednego dnia, aż potem bolały mnie palce od stóp (szaleni są ci, którzy idą tą trasą w odwrotną stronę, co oznacza pokonanie tych 1300m w górę jednego dnia..). Potem śnieg był bardziej miękki i klinował się między kolcami, więc co chwila musiałam się zatrzymywać i je czyścić, ostatecznie je zdjęłam, ale czułam się mniej bezpiecznie. Kiedy ostatecznie po południu dotarłam do schroniska w Muktinath, byłam z siebie tak dumna, że kupiłam sobie Colę, bo dawno jej nie piłam, to chyba najdroższa cola w moim życiu, kosztowała 150 rupii nepalskich za 0,5l. Potem czekałam na wszystkich, zwłaszcza z tej drugiej grupy, i im gratulowałam, częstując ostatnią czekoladą jaką miałam (jeszcze z Polski, sic!).
Wyglądam jak terrorysta, ale dobrze, że zakrywałam twarz - Marija tego nie robiła i spaliła sobie skórę wewnątrz dziurek nosa...

Niektórzy mieli już dość schodzenia, więc zjeżdżali sobie po śniegu.

Taki widok przywitał nas po drugiej stronie przełęczy.
Co wydarzyło się po drodze, czyli najważniejsze wspomnienie całej wyprawy
Kiedy mozolnie wspinaliśmy się na Thorung La i było mi już bardzo ciężko, Ben zaoferował, że zabierze część moich rzeczy, to trochę oszustwo, ale inaczej nie wiem, czy byłabym w stanie wejść na tę całą przełęcz, albo zajęłoby mi to wieki, więc ok, i tak już nosił mój aparat, ale się zatrzymaliśmy, chciałam mu dać mój śpiwór, więc wyjęłam go z plecaka, a on zaczął toczyć się w dół! I w dół, i w dół, i w dół, coraz niżej, o, tak:
.
 .
  .
   .
   .
  .
 .
.
 .
  .
    .
   .
.
 Zaczęłam go gonić, ale ostatecznie wpadł w jakąś dolinę, może 100m poniżej. Gdyby to był mój śpiwór, to pewnie bym go tam zostawiła, ale jako iż był specjalnie pożyczony na tę wyprawę musiałam go odzyskać. Kiedy jest się 5000 m n.p.m. dodatkowe 100m w dół i znów w górę naprawdę ma znaczenie, i nie wydaje się być 100m, ale co najmniej 1000.. Już nie widziałam, co robić, ale nadszedł Ben, który zszedł w dół, przyniósł mój śpiwór i dogonił resztę grupy.

Jeśli kiedykolwiek myślałam, czym jest przyjaźń, poświęcenie, wsparcie - to właśnie Ben.

Nie miałam potem odwagi zatrzymywać się, żeby zrobić jakieś zdjęcia, aż do przełęczy.

Ben - bohater całej wyprawy.
Przełęcz Thorong La.

Widok z okna w hotelu, gdzie zatrzymaliśmy się na noc.

PS. Wieczorem na kolację spróbowałam stek z jaka, zjadłam mięso pierwszy raz od wieku dni, i nie był to kurczak, więc wow!

sobota, 17 stycznia 2015

Droga na przełęcz: Dzień ciepły, choć grudniowy




W Manang zatrzymaliśmy się w dość dużym schronisku, Arvin i Marija zamówili dla każdego po kawałku szarlotki, pycha, nie ma to jak ciasto jakieś 3600m n.p.m. Było dość dużo ludzi, głównie Australijczycy, Brytyjczycy, był Niemiec, gość z Islandii, spotkałam też jednego gościa z Australii, który mówił po polsku (mieszkał na Mazurach przez 18 miesięcy), aż się wzruszyłam, słysząc mój język w tak niespodziewanym miejscu. Manang to taka większa wioska lub małe miasteczko, było nawet kilka sklepów i, uwaga, kino (movie theater)!!! Obejrzeliśmy "7 lat w Tybecie", to niesamowite przeżycie oglądać to, będąc zaledwie kilka dni drogi od Tybetu. Wtedy też po raz pierwszy zamarzyłam o wyjeździe do Tybetu. A film naprawdę super! Kino to też niezwykłe doświadczenie: siedzieliśmy na skórach jaka, dostaliśmy darmowy popcorn i herbatę, w dodatku był grzejnik, co robiło niezłą reklamę, ale w rzeczywistości było dość zimno."Kino" brzmi trochę śmiesznie, raczej był to pokój przystosowany do projektowania filmów, zresztą jakość była kiepska, jak na starych kasetach video, w dodatku co chwilę film się zacinał - takie rzeczy tylko w "kinie" w Himalajach!
Mieliśmy wtedy też 2 opcje: iść prosto na przełęcz albo trochę zboczyć ze szlaku i zrobić "wycieczki fakultatywe", które proponował nam Arvin (nie do końca fakultatywne, bo jak idziemy to tylko całą grupą), m.in zobaczyć taką ścianę lodu jak w "Grze o tron". Ostatecznie, mając na uwadze, że wg prognozy mieliśmy mieć 3 dni dobrej pogody, zdecydowaliśmy się iść prosto na przełęcz.



Potem poszliśmy dalej, ale nie najlepiej się czułam, bolała mnie głowa, w dodatku dostałam biegunkę, a droga od Manangu aż do przełęczy cały czas pod górkę, więc dość ciężko. Raz dziewczyny (głównie Sara) zrobiły na śniadanie naleśniki, więc było całkiem miło.

Spędziłam też najdziwniejsze Boże Narodzenie w moim życiu. Na Wigilię zamówiliśmy najdroższe i najbardziej luksusowe jedzenie, jakie było dostępne, czyli Snickers roll (batonik Snickers zapiekany w cieście) i pizzę, poza tym ja otworzyłam moją ostatnią czekoladę wedlowską, Sara przyniosła pirulin (pycha!), Arvin podzielił się z nami baklawą, Marija przyniosła "kisses", Ben miał 2 czekolady Toblerone. To była prawdziwa uczta. Zaśpiewaliśmy Silent Night, to było bardzo wzruszające. Potem dołączył do nas Karl z Niemiec, którego poznaliśmy wcześniej, przyniósł świeczkę, więc od razu zrobił się nastrój, podzielił się też z nami czymś na kształt kruszonki do ciasta, i to było bardzo wzruszające, bo gość następnego dnia planował przekroczyć przełęcz i miał przed sobą ciężki, 12-godzinny dzień, i mimo wszystko przyszedł do nas i podzielił się ciastem, nie zachował go sobie jako przekąski. Poczułam się jak w domu...
Graliśmy też w "wilkołaki" (taka nasza mafia), a Ben grał na gitarze, którą znaleźliśmy w schronisku..

25 grudnia Ben obudził wszystkich śpiewając "Gloria", później mieliśmy takie bożonarodzeniowe śniadanie, podczas którego niektórzy z nas przygotowali prezenty, głównie listy, były bardzo wzruszające, trzymam je w sejfie razem z innymi cennymi rzeczami, które mam. Wiał straszny wiatr, aż trzęsło oknami. To był krótki dzień, szliśmy tylko do High Campu, ale idzie się tam prawie pionowo w górę. Miałam objawy choroby wysokościowej, w dodatku dawało o sobie znać świąteczne "obżarstwo", więc nie było łatwo, ale ostatecznie jakoś się dowlokłam.


Jutro idziemy na przełęcz!!
(cdn.)

poniedziałek, 12 stycznia 2015

Droga na przełęcz: Co ja tu robię?

19/12/2014, Upper Pisang
To był dość ciężki dzień, praktycznie cały czas brnęliśmy w śniegu, który w dodatku był dość miękki, więc łatwo wpadaliśmy w zaspy, nasze buty były pełne śniegu, w dodatku ja przemoczyłam moje, więc paskudnie. O, poza tym miałam już odciski, więc zaczęłam je obklejać taśmą - okropnie, po 1,5 dnia chodzenia! Wysokość: 3400m, wchodzenie pod górę było paskudne, czułam się, jakbym miała zaraz zemdleć. Potem dotarliśmy do hotelu, który prowadzi krewny naszego portera, więc chyba mamy jakieś zniżki. W kranach nie ma ciepłej wody, zimna zamarza, jedyna szansa umycia się to prysznic "z wiaderka". Kupiłam więc wiadro gorącej wody (100 rupii), bo musiałam się umyć, jednak 1 wiadro to za dużo jak na 1 osobę, można to z kimś podzielić, w każdym razie podmyłam się trochę, umyłam twarz, czułam się w miarę czysta, nawet nie było już brudu za paznokciami, udało mi się też zrobić przepierkę moich rzeczy (tzn. zanurzyć je w wodzie i wykręcić, nie miałam żadnego proszku do prania). Potem siedzieliśmy w schronisku wokół pieca, moje pranie suszyło się nad piecem, i gadaliśmy. Był też David z Holandii.
Tak dziś wygląda krajobraz.

Z dziennika:
Śnieg jest okropny, jest go naprawdę dużo, być może tak dużo, że nie będzie się dało przejść na drugą stronę przełęczy Thorung La, jak ci wszyscy wracający ludzie, których spotykamy po drodze. Naprawdę mam nadzieję, że uda nam się pokonać przełęcz!!! Widzimy też masyw Annapurny II, to ponad 8000m, teraz jesteśmy ponad 3000m, jesteśmy tak blisko Annapurny, że te 5000m różnicy wydaje się naprawdę dziwne.

Ben i Annapurna II
Widzieliśmy też drzewa bez liści, tak jak w Polsce zimą, stwierdziłam, że taki widok potrafią docenić tylko ci, którzy dorastali w miejscu, gdzie drzewa gubią liście na zimę.

Takich mostów mieliśmy kilka po drodze.
Kolejnego dnia szliśmy do Ghyaru (czytaj jak Garou), droga dość stroma i prawie cały czas pod górkę. W Ghyaru mieszkamy u gościa, który nazywa się Raju i który całe życie spędził nie opuszczając swojej wioski. Fajny gość. Tuż po przybyciu zamówiliśmy lunch, zostawiliśmy plecaki i zaczęliśmy wspinać się do stupy, która była powyżej wioski, jednak Arvin zawrócił mnie, Sarę i Andresa w 1/3 drogi, bo mieliśmy zbyt dużo śniegu w butach... Siedziałam potem z Raju w kuchni, zaprzyjaźniliśmy się na tyle, że dał mi do spróbowania mięso jaka. Było bardzo suche, tak, że ledwo dało się je przeżuwać. Miało dziwny smak, może dlatego, że od dawna nie jadłam żadnego mięsa. I widziałam jak robi się pierożki momo.


Polacy są wszędzie / oznaczenia szlaku wokół Annapurny

Z dziennika:
Rzeczy do spróbowania/kupienia:
-mięso jaka (już odhaczone)
-mleko jaka
-szal z wełny jaka

Byliśmy zupełnie nieprzygotowani na tyle śniegu, Arvin, który robi ten trek 3. raz z rzędu mówi, że nigdy nie było tyle śniegu, może tylko na przełęczy, ale nie tak nisko jak jesteśmy teraz. Zatem następny poranek spędziliśmy, ucząc się jak robić buty śniegowe czy takie jakby ochraniacze z plastikowych reklamówek. Owinęłam też moje stopy w plastikowe torebki, poprzedniego dnia wszystko było zupełnie mokre, a buty wciąż jeszcze nie wyschły. W nocy wszyscy w moim pokoju po kolei sikaliśmy. Najpierw Andres, potem Dang i na końcu ja. To było straszne - wychodzić w środku nocy z ciepłego (w miarę) śpiwora i schodzić do toalety na dół. Za każdym razem kiedy sikam w Nepalu jest tak zimno, że moje siki parują :D Ten dzień ma być dość łatwy, tzn. płaski. Arvin zabrał też tych, których wczoraj zawrócił, znowu do stupy, czułam się dość zmęczona i początkowo nie chciałam iść, ale ostatecznie wspięłam się tam, co mnie prawie zabiło. Widzieliśmy też lawinę schodzącą z Annapurny II, niesamowite zjawisko, lawina schodząca z kilku tysięcy metrów. Widząc to myśleliśmy sobie, wow, to coś, co widzi się tylko raz w życiu, a pół godziny później, jedząc lunch już z powrotem w Ghyaru, widzieliśmy drugą lawinę!!! Po lunchu poszliśmy do Nawal, dojście zajęło nam 2,5h, normalnie zajmuje 1,5h... Znów było bardzo dużo śniegu i dość ślisko, do wioski wchodziliśmy jak już było ciemno, musieliśmy wyjąć latarki. Jedzenie powoli staje się coraz droższe (im wyżej, tym drożej, w sumie nawet się nie dziwię, nie ma tu żadnych dróg, wszystko trzeba przynosić na plecach...), np. momo kosztują 400 rupii, w Katmandu to było 110 rupii...
Prawie pionowo w górę.

Himalayan nationalism, w tle Annapurna II, którą mieliśmy okazję oglądać chyba z każdej strony.

Ghyaru

Z dziennika:
Jestem naprawdę przerażona, nie wiem, jak będę w stanie wspinać się wyżej czy nawet wejść na Thorung La, która podobno jest 10 razy trudniejsza, bardziej wymagająca i męcząca niż droga to takiej np. stupy. Mimo wszystko, pobiłam mój rekord wysokości, stupa była ok. 4000m n.p.m., jeśli nie wyżej.
Dziś chodziłam w plastikowych reklamówkach w butach, jednak trochę mam mokre skarpety, nie tak bardzo jak wczoraj, ale mimo wszystko mokre. Są w nich też dziury od suszenia w pobliżu ognia/pieca. Jest dość zimno, a ma być gorzej. Ja jakoś żyję, ale Sara z Wenezueli ma na sobie wszystkie ubrania i wciąż jest jej zimno, właśnie zaszyła się w pokoju pod kocem. (...) Prawie już zapomniałam już, jak to jest palić w piecu. O, i po drodze widzieliśmy na jakimś mega stromym zboczu jakieś szalone zwierzęta, jakieś jaki, kozice górskie, sama nie wiem. Te miejsca są zupełnie niezwykłe, da się do nich dojść tylko pieszo, nie dojeżdżają tu żadne samochody czy inne pojazdy. Jesteśmy tak daleko od tzw. cywilizacji...
To niesamowite, że jestem gdzieś w Himalajach, czasami myślę sobie, co ja tu robię? To takie szalone. Jeszcze rok temu nie przypuszczałam, że moje marzenie o Himalajach może tak szybko się ziścić, jestem tu już 2. raz! Szaleństwo. Wyobrażam sobie 8-letnią Ulę, która budzi się pewnego dnia, ma 18 lat i jest w Himalajach. To tak nierzeczywiste!
10 dni temu zaczęła się przerwa zimowa w MUWCI.
Nie mam pojęcia, jaki dziś dzień tygodnia, z moich obliczeń wynika, że niedziela, w Polsce pewnie też zaczyna się przerwa świąteczna.
Naprawdę jest zimno.

Raju (po prawej) i jego sąsiad

Od lewej: Thule (Kanada/Holandia), Arvin (Indie), Marija (Macedonia), Ben (Kanada) i  Dang (Kambodża) w prowizorycznych butach śniegowych.

Stupa powyżej Ghyaru. Ci, którzy szli na przedzie wydeptywali nam drogę w śniegu.
cdn.

Obserwatorzy