sobota, 17 stycznia 2015

Droga na przełęcz: Dzień ciepły, choć grudniowy




W Manang zatrzymaliśmy się w dość dużym schronisku, Arvin i Marija zamówili dla każdego po kawałku szarlotki, pycha, nie ma to jak ciasto jakieś 3600m n.p.m. Było dość dużo ludzi, głównie Australijczycy, Brytyjczycy, był Niemiec, gość z Islandii, spotkałam też jednego gościa z Australii, który mówił po polsku (mieszkał na Mazurach przez 18 miesięcy), aż się wzruszyłam, słysząc mój język w tak niespodziewanym miejscu. Manang to taka większa wioska lub małe miasteczko, było nawet kilka sklepów i, uwaga, kino (movie theater)!!! Obejrzeliśmy "7 lat w Tybecie", to niesamowite przeżycie oglądać to, będąc zaledwie kilka dni drogi od Tybetu. Wtedy też po raz pierwszy zamarzyłam o wyjeździe do Tybetu. A film naprawdę super! Kino to też niezwykłe doświadczenie: siedzieliśmy na skórach jaka, dostaliśmy darmowy popcorn i herbatę, w dodatku był grzejnik, co robiło niezłą reklamę, ale w rzeczywistości było dość zimno."Kino" brzmi trochę śmiesznie, raczej był to pokój przystosowany do projektowania filmów, zresztą jakość była kiepska, jak na starych kasetach video, w dodatku co chwilę film się zacinał - takie rzeczy tylko w "kinie" w Himalajach!
Mieliśmy wtedy też 2 opcje: iść prosto na przełęcz albo trochę zboczyć ze szlaku i zrobić "wycieczki fakultatywe", które proponował nam Arvin (nie do końca fakultatywne, bo jak idziemy to tylko całą grupą), m.in zobaczyć taką ścianę lodu jak w "Grze o tron". Ostatecznie, mając na uwadze, że wg prognozy mieliśmy mieć 3 dni dobrej pogody, zdecydowaliśmy się iść prosto na przełęcz.



Potem poszliśmy dalej, ale nie najlepiej się czułam, bolała mnie głowa, w dodatku dostałam biegunkę, a droga od Manangu aż do przełęczy cały czas pod górkę, więc dość ciężko. Raz dziewczyny (głównie Sara) zrobiły na śniadanie naleśniki, więc było całkiem miło.

Spędziłam też najdziwniejsze Boże Narodzenie w moim życiu. Na Wigilię zamówiliśmy najdroższe i najbardziej luksusowe jedzenie, jakie było dostępne, czyli Snickers roll (batonik Snickers zapiekany w cieście) i pizzę, poza tym ja otworzyłam moją ostatnią czekoladę wedlowską, Sara przyniosła pirulin (pycha!), Arvin podzielił się z nami baklawą, Marija przyniosła "kisses", Ben miał 2 czekolady Toblerone. To była prawdziwa uczta. Zaśpiewaliśmy Silent Night, to było bardzo wzruszające. Potem dołączył do nas Karl z Niemiec, którego poznaliśmy wcześniej, przyniósł świeczkę, więc od razu zrobił się nastrój, podzielił się też z nami czymś na kształt kruszonki do ciasta, i to było bardzo wzruszające, bo gość następnego dnia planował przekroczyć przełęcz i miał przed sobą ciężki, 12-godzinny dzień, i mimo wszystko przyszedł do nas i podzielił się ciastem, nie zachował go sobie jako przekąski. Poczułam się jak w domu...
Graliśmy też w "wilkołaki" (taka nasza mafia), a Ben grał na gitarze, którą znaleźliśmy w schronisku..

25 grudnia Ben obudził wszystkich śpiewając "Gloria", później mieliśmy takie bożonarodzeniowe śniadanie, podczas którego niektórzy z nas przygotowali prezenty, głównie listy, były bardzo wzruszające, trzymam je w sejfie razem z innymi cennymi rzeczami, które mam. Wiał straszny wiatr, aż trzęsło oknami. To był krótki dzień, szliśmy tylko do High Campu, ale idzie się tam prawie pionowo w górę. Miałam objawy choroby wysokościowej, w dodatku dawało o sobie znać świąteczne "obżarstwo", więc nie było łatwo, ale ostatecznie jakoś się dowlokłam.


Jutro idziemy na przełęcz!!
(cdn.)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Obserwatorzy