czwartek, 30 kwietnia 2015

Europejczyk i Azjata w jednej stali szkole



Zostało jeszcze 25 dni… Tylko i aż. Aż, bo naprawdę nie mogę się doczekać, kiedy wreszcie wrócę do domu, do mojego własnego pokoju, którego nie muszę z nikim dzielić i łazienki, w której mogę chodzić boso, i wreszcie zjem pierogi i całe to jedzenie z mojej listy rzeczy do zjedzenia, kiedy wrócę do Polski. Tylko 25 dni, ostatnie 25 dni, które spędzę z niesamowitymi drugorocznymi, których kocham i których później być może nie zobaczę, tylko 25 nocy, które można przegadać i nie mieć dość, tylko 25 wieczorów, podczas których chcę doświadczyć Indii w trybie ekspresowym i nauczyć się przygotowywać chai i wiązać sari, bo co ja pokażę moim znajomym, kiedy wrócę? Tylko 25 dni w miejscu, które stało się dla mnie domem,  z ludźmi, którzy stali się moją rodziną tak daleko od tej prawdziwej.

We wtorek mam ostatni dzień zajęć, potem mamy tydzień przerwy, żeby się uczyć (tzw. study break), następnie mamy egzaminy końcowo roczne, a ja mam też już maturę z matmy, ponieważ wybrałam kurs jednoroczny. Bynajmniej nie zaczęłam się jeszcze uczyć. To jest naprawdę przerażające, jak bardzo Azjaci przejmują się nauką. W języku hiszpańskim jest nawet powiedzenie estudiar como un asiatico, uczyć się jak Azjata, i chyba coś w tym jest, bo nigdy wcześniej nie widziałam, żeby ktoś tak bardzo przejmował się tym wszystkim i tak ciężko pracował. W Polsce to ja byłam tą osobą, która najwięcej się uczyła i sporo pracowała, ale w porównaniu z moimi azjatyckimi znajomymi to ja nie robię nic, po prostu się obijam (co jest po części prawdą, ale nie jest tak źle).  Nawet kiedy siedzę w bibliotece i patrzę, jak pracują Europejczycy, a jak pracują Azjaci to widzę dwa zupełnie różne światy. Podczas kiedy ja co chwila się przeciągam, rozglądam wokół, wchodzę na Facebooka, piję wodę, wysyłam emaile i w międzyczasie odrabiam pracę domową, moi znajomi z Azji siedzą skupieni i w ogóle nie odrywają wzroku od książki, rozwiązując próbne testy SAT. Ja bibliotekę odkryłam zaledwie kilka dni temu i to tylko dlatego, że ma klimatyzację i jest o główny powód, dla którego spędzam tam popołudnia i wieczory, ale moi azjatyccy koledzy i koleżanki siedzą tam od początku roku, przychodzą od razu po lekcjach i wychodzą po północy, kiedy strażnik o 1:30 rano przychodzi zamknąć bibliotekę (teraz już nie, bo zbliżają się egzaminy i biblioteka jest otwarta całą noc, któregoś razu ochroniarz chciał ją zamknąć, ale podniósł się taki bunt, że lepiej nie mówić). No aż czuję się głupio, że nie pracuję tak ciężko jak oni, którzy wybierają 7 zamiast 6 przedmiotów, w dodatku typowo azjatyckich.

Przedmioty, które bierze na IB typowy Azjata:
-najwyższa matma, na rozszerzeniu
-fizyka, na rozszerzeniu
-chemia, na rozszerzeniu
-literatura angielska, na rozszerzeniu (tak, to już 4 przedmiot na rozszerzeniu, zamiast standardowych 3)
-ekonomia, na rozszerzeniu/na podstawie
-hiszpański ab initio
-hindi ab initio

W sumie 7, zwykle 4 na rozszerzeniu, ale niektórzy są tacy ambitni, że na początku wszystkie przedmioty biorą na rozszerzeniu oprócz języka, który jest dla początkujących.

Dla porównania, mój zestaw przedmiotów, uznawany za typowo europejski:
-najniższy poziom matmy
-ESS (taka przyroda)
-hindi ab initio
-hiszpański na rozszerzeniu
-literatura angielska i język na rozszerzeniu
-filozofia, na rozszerzeniu

W sumie 6, minimalny wymóg 3 rozszerzeń spełniony, przedmioty znacznie prostsze (porównaj np. taką fizykę z ESS…). Nie znaczy to wcale, że mam mniej pracy, IB jest brutalne po równo dla każdego, no ale fizyka czy najwyższa matma (poziom uniwersytecki w Polsce, jak dla mnie nic wspólnego z matematyką to już w ogóle nie ma) jest znacznie trudniejsza niż taka matmą, którą ja biorę, i która jest na poziomie szkoły podstawowej i wymaga umiejętności używania kalkulatora (no dobra, rachunek różniczkowy też mamy). Jednak samo podejście do nauki jest też całkowicie innie. Na mojej „najniższej matmie” (jeszcze nie takiej najniższej, powiedzmy średniej, ale bliższej niższej niż wyższej, bo tylko jednorocznej, zamiast dwuletniej) są TYLKO 3 Azjatki (dziewczyny) i jedna z nich na początku roku przedstawiła się „Wiem, że jestem z Wietnamu i powinnam być dobra z matmy, ale ja naprawdę czasami jej nie rozumiem!”. Czasem sobie żartujemy: „haha, jesteś z Indii i bierzesz matmę na podstawie? Dlaczego nie na rozszerzeniu?” – stereotypy.  Kiedy moja koleżanka z Wietnamu uzyskała wynik 14/15 punktów z testu stwierdziła, że poszedł jej średnio i musi się jeszcze sporo pouczyć do matury, kiedy dla mnie to naprawdę dobry wynik i ja raczej bym się cieszyła… Albo moi chińscy znajomi, którzy podchodzą do SATów po raz chyba trzeci w tym semestrze, bo poprzednie swoje wyniki uznali za niezadowalające (podczas gdy dla wielu Europejczyków taki wynik byłby szczytem marzeń). Albo popatrzcie na uczniów tzw. najwyższej matmy: SAMI Azjaci, jeden Brazylijczyk (ale o japońskim pochodzeniu, więc się nie liczy).

To, że w mojej szkole jest naprawdę wielu Azjatów, głównie Hindusów, którzy, jak to Azjaci, bardzo dobrze się uczą, stwarza to pewną presję i osoby, które normalnie nie przejmowałyby się nauką tak bardzo (ja), chodzą teraz bardzo zestresowane zbliżającymi się egzaminami. Jak widzisz wszystkich swoich znajomych, którzy nic nie robią, tylko się uczą całe dnie i noce, stwierdzasz po pewnym czasie, że coś z tobą nie tak i zaczynasz być naprawdę przerażony, że ty sam nie zdasz matury. Poza tym, prawda jest taka, że w MUWCI duży nacisk kładzie się na naukę, a chyba nie powinno tak być, bo to UWC i powinno stawiać się na nasz rozwój na KAŻDEJ płaszczyźnie. Nie wiem, jak to wygląda w innych szkołach UWC, w Europie czy np. w Kanadzie, ale wydaje mi się, że uczniowie nie stresują się tam tak bardzo. Ale to jeszcze nic, pomyślcie sobie o UWC w Hong Kongu, gdzie jest większość chińska, albo w Singapurze… Tam to dopiero się uczą… Oczywiście są osoby, jak moje koleżanki z pokoju, które mają maksymalny wynik z matury i dostają się na uniwersytety z Ligi Bluszczowej czy LSE i są takimi trochę no-life’ami, tzn. prawie nie mają życia poza nauką, tylko uczą się i uczą cały czas, ale większość  ludzi tutaj robi też sporo fajnych rzeczy poza lekcjami i naprawdę nie wiem, jak CAŁY pozostały czas mogą przeznaczać na naukę. W ich językach chyba nie ma słowa „relaks” czy „odpoczynek”. Doprawdy, jestem coraz bardziej przerażona, kiedy patrzę teraz na moich azjatyckich znajomych w bibliotece, którzy właśnie rozwiązują jakieś skomplikowane zadania z tej swojej „najwyższej matmy” i są tym tak pochłonięci, że nie widzą świata wokół, ja tymczasem piszę post na bloga i rozważam, czy warto w ogóle uczyć się do egzaminu ustnego z hindi czy nie.

Drugoroczni już zaczęli matury. Ich zajęcia skończyły się ok. 2 tygodnie temu i podczas ich „study break” jest tu taka tradycja, że przejmują 4 sale lekcyjne + tzw. TIME (sala konferencyjna), w których, uwaga luksus, włącza się klimatyzatory, więc można wytrzymać i przerabiają te sale lekcyjne na swoje miejsca na nauki i tam się przeprowadzają: dostawiają stoły i krzesła, wieszają światełka na ścianach, kładą serwetki, żeby było bardziej kolorowo, przynoszą czajniki i zapasy kawy, i niemal nie opuszczają tego miejsca, nawet na sen, bowiem przynoszą sobie materace i jak im się zechce spać to śpią sobie w tych „pokojach do nauki”, żeby nie tracić czasu na chodzenie do domów, przecież tyle się można pouczyć w tym czasie! (Obsesja, powiecie.) Te ich „pokoje do nauki” są naprawdę przytulne i na pewno lepiej się w nich uczy niż w normalnych salach lekcyjnych.
Smutne jest to, że już prawie nie widuję niektórych drugorocznych, bo tylko siedzą i się uczą, i już nawet odwołali większość zajęć pozalekcyjnych, jeśli jeszcze jakieś są to prowadzone przez tych z naprawdę ogromną pasją, już nikt nie gotuje w common roomach, nie ma długich pogawędek na werandach czy tea parties, moich znajomych spotykam tylko kiedy wracają późną nocą z biblioteki (jeśli w ogóle wracają, nieraz tam spędzają całą noc).

Moja kanadyjska koleżanka z pokoju ma teraz indyjskiego chłopaka – spędza z nim cały czas w  bibliotece.
Moja drugoroczna koleżanka z pokoju (jest z Bangladeszu) jakiś czas temu zerwała ze swoim chłopakiem, żeby mieć więcej czasu na naukę.
Moja trzecia koleżanka z pokoju (jest z Indii) nigdy nie jest w pokoju, niemal cały rok spędziła w sali A4. Kiedy robiłyśmy zdjęcie dziewczyn z naszego pokoju, Meghna trzymała kartkę z napisem A4.

To jest naprawdę jakaś obsesja czasami, ludzie się nawet nie myją, bo tyle czasu się uczą, że nie mają na inne rzeczy czasu. Sytuacja prawdziwa, nigdy wcześniej nie spotkałam się z tym, że osoba, która nie wykonuje żadnej pracy fizycznej i może pozwolić sobie na wszystkie luksusy, po prostu ŚMIERDZI, bo nie ma czasu się umyć. Witajcie w MUWCI..

Jednak większość z nas przyjechała tu nie tylko po to, żeby dostać się potem na studia, MUWCI samo w sobie jest niesamowitym doświadczeniem i daje możliwość tworzenia wspomnień, których potem sami sobie będziemy zazdrościć.

Naprawdę, wolałabym, żeby moi znajomi nie przejmowali się nauką tak bardzo i żebyśmy mieli więcej czasu dla siebie nawzajem, bo został nam w tym miejscu tylko rok albo tylko 25 dni.

Mój pokój :) Zdjęcie ze stycznia, kiedy wszystkie spotkałyśmy się po przerwie zimowej (ja, Sreyo, Sara, Megz).


wtorek, 21 kwietnia 2015

Update no#40



Po dość długiej przerwie, wracam do pisania.

W Indiach zaczęło się już lato! Nagle zrobiło się naprawdę gorąco, od kilku dni mamy 39 stopni, szkoła w końcu zaczęła używać klimatyzatorów (która i tak po chwili trzeba wyłączać, bo cieknie z nich woda). Oczywiście takich luksusów nie mamy w naszych pokojach, musimy zadowolić się samymi wiatrakami, które dają wrażenie przepływu powietrza… Jednak najgorsze upały jeszcze przed nami…

Holy cow! Stan,  w którym mieszkam (Maharasztra) właśnie zakazał sprzedaży i spożywania mięsa wołowego. Za nieprzestrzeganie grozi kara do 5 lat więzienia i 10 000 rupii grzywny… Śmiać się czy płakać? Nie wiem, jak mogę żyć w tym kraju… (ale z tego co wiem, nie można jeść tylko krów, nie dotyczy to mięsa z bawołu)(nie, oczywiście nikt nic nie wie o jakichś miejscach w Pune, gdzie niby można nielegalnie dostać wołowinę, skądże…).

Jakiś czas temu mieliśmy też kolejny exeat, na który planowałam jechać  na kurs nurkowania na Goa, ale oczywiście z moich planów nic nie wyszło, bo po Travel Weeku byłam zupełnie spłukana, więc zostałam na campusie i zrobiłam kurs pierwszej pomocy,  bo właśnie skończył mi się certyfikat sprzed kilku lat. Tak się złożyło, że przypadło to  akurat w czasie Wielkanocy, więc ja i kilku chrześcijańskich znajomych zorganizowaliśmy kilka wydarzeń, żeby upamiętnić te Święta i przybliżyć je pozostałym uczniom (np.  mycie stóp w Wielki Czwartek).

W ostatnią sobotę mieliśmy też tzw. University presentation, kiedy to przyjeżdżają przedstawiciele różnych uniwersytetów z całego świata (głównie z USA) i robią prezentacje o swoich uczelniach. Zwykle prezentacje zaczynają się w sierpniu/wrześniu, nie wiem, czemu ta odbyła się tak wcześnie, ale to była pierwsza taka prezentacja, w której uczestniczyłam i jestem trochę przerażona. Naprawdę nie wiem, czy chcę iść na studia. Ale z drugiej strony bardzo podoba mi się tzw. Wildcat spirit i myślę, że to byłoby naprawdę super doświadczenie.  Ale uniwersytety to takie z top 50 (nawet był Dartmouth, który jest w Lidze Bluszczowej).

Zaczynamy mieć coraz więcej roboty związanej z IB: ostatnio (w dodatku w niedzielę) mieliśmy TOK presentation – robiłam  o klonowaniu i o tym, czy badania naukowe da się pogodzić z przekonaniami religijnymi, a za 2 tygodnie muszę dostarczyć próbny esej z TOK (masakra!).

Zachód słońca widziany z Mt. Wilko podczas ostatniego Musical Hiku, który organizowałam.

Poza tym, robię sporo fajnych rzeczy poza lekcjami, głównie outdoor i związanych z edukacją, co daje mi bardzo dużo satysfakcji.  Rzeczy typu: organizowanie rajdów rowerowych do Paud w piątki (jako ekologiczna alternatywa dla jeżdżenia jeepem), uczenie się naprawiania rowerów, organizowanie wycieczek ze spaniem w namiotach, ogniskiem i śpiewaniem, inwentaryzacja szkolnego outdoor store (taki magazynek, w którym mamy namioty, śpiwory, maty, plecaki i inne rzeczy), tworzenie wydajnego systemu wypożyczania tamże, uczenie plemiennych dzieci angielskiego poprzez gry, praca na szkolnej farmie, tworzenie mamy campusu, praca nad systemem wsparcia językowego dla przyszłych uczniów, tworzenie planu grupy outdoorowej na przyszły rok. Poza tym od czasu do czasu przygotowuję jakieś jedzenie (czytaj: mieszam banany z ciastkami z czekoladą i podgrzewam w mikrofalówce), czytam książkę o języku angielskim jako języku globalnym (czy to angielski przyczynił się do rozprzestrzenienia się globalizacji, czy to globalizacja przyczyniła się do spopularyzowania angielskiego?), przygotowuję spotkania grupki biblijnej w niedzielę, chodzę w nocy z latarką po rezerwacie wokół szkoły w poszukiwaniu ciekawych gatunków roślin i zwierząt, posprzątałam porządnie w pokoju (pierwszy raz od kiedy się wprowadziłam…), chodzę oglądać improluchas (pojedynki improwizacyjne, czyli kontynuacja sezonu teatralnego w MUWCI), ale jako iż robi się naprawdę gorąco to gadam ze znajomymi w domku na drzewie albo pływam sobie w basenie. Duża ilość niesamowicie interesujących i wciągających zajęć pozalekcyjnych sprawia, że W OGÓLE się nie uczę, co jest powodem tego, że nie zdam matury, ale kto by się tym przejmował. Lepiej chodzić na prezentacje o Top50 uniwersytetach zamiast uczyć się do egzaminów.
 
Raz (w styczniu) upiekłam nawet chleb w desperackim akcie tęsknoty za jedzeniem z domu. Nawet dało się zjeść.
Wśród równie stresujących wydarzeń jak niezdanie matury jest też staranie się o wizę do USA, co jest procesem dość żmudnym, ale dostarczającym nowych wrażeń, zwłaszcza kiedy trzeba odpowiadać na 5 stron z pytaniami bezpieczeństwa typu: Czy byłeś/jesteś terrorystą? Czy przyjeżdżasz do USA z zamiarami terrorystycznymi? Oczywiście, że tak. 

Pocieszające (pocieszające?) jest to, że za 33 dni opuszczę ten kraj nielegalnego mięsa wołowego i lepkiej od potu skóry i wrócę do „cywilizowanych” krajów, gdzie każdy pomidor i ogórek z supermarketu musi spełniać kosmetyczne standardy UE, która bardzo dba o to, by jej obywatele dostawali najlepszej jakości produkty i świeże banany, których w Indiach nikt by nie kupił, bo są niedojrzałe. Witajcie w świecie paradoksów.
Ula

Pani, u której zawsze kupuję banany w Paud.


czwartek, 16 kwietnia 2015

365



Ziemia obiega Słońce w ciągu jednego roku gwiazdowego, czyli: 365 dni 6 godzin 9 minut 9,54 s.
/http://pl.wikipedia.org/wiki/Ruch_obiegowy_Ziemi/ 

 
Właśnie zdałam sobie sprawę, że minął już ponad rok, od kiedy dowiedziałam się, że wyjeżdżam do Indii. #sentymenty #BożeKiedyToByło #CzasSzybkoLeci

Rok temu zdecydowałam się porzucić moją szkołę, kraj, znajomych, rodzinę, dom.

Nowa szkoła. Nowy kraj. Nowi znajomi. Nowa rodzina. Nowy dom.
 
Życie w kraju, gdzie nawet paczkę czipsów otwiera się inaczej.

365 nowych rzeczy.

Dokonałam transplantacji z jednego miejsca do innego. Czy to oznacza, że nie mam już korzeni? I czy dorastanie zawsze wychodzi na dobre?

Trzysta sześćdziesiąt pięć. Dziś jestem tam gdzie byłam rok temu. W tym samym miejscu wokół słońca.


sobota, 4 kwietnia 2015

Przystanek drugi, czyli tam, gdzie zaczyna się pustynia (Jaisalmer)

Hussaim i jego dwa wielbłądy: Michael Jackson i Johnny Rocky.

Aloha!


Zachód słońca na pustyni.



byłam w wielu miejscach świata/ na pustyni Tsar zostawiłam kawałek stopy

Impresja. Wschód słońca na pustyni Tsar.

Świat widziany z perspektywy wielbłądziego grzbietu.

Muzyka ludzi pustyni.

Jaisalmer Fort

Haweli, czyli typ rezydencji, niemal pałacu, w Indiach.

Ciekawa sprawa z tymi turbanami. Widziałam ich mnóstwo w Radżastanie, ale są też popularne w innych częściach Indii. Co ciekawe, znacznie różnią się od siebie turbany pochodzące z różnych stanów, np. Maharasztry, Gudżaratu i Radżastanu.

Bada Bagh, czyli królewskie cenotafy.


Bada Bagh

Widok na Jaisalmer i fort, który znajduje się w centrum miasta.

Fasada hawelis.

Obserwatorzy