czwartek, 27 sierpnia 2015

W krainie monsunów


Lato 2015: (od lewego dolnego rogu, zgodnie z ruchem wskazówek zegara) najlepsze imprezy w Norwegii, konferencja w Rochester, Camino de Santiago (Finisterre), tysiące mil przelecianych samolotem.
Po dość długiej i dość zakręconej podróży, z Polski przez Londyn, USA i znowu Londyn, dotarłam do Indii. Najpierw poleciałam do Bangalore, gdzie odwiedziłam kolegę (Srona-Pthona) (tego od rowerów). Nic nie robiliśmy, więc miałam czas żeby się spokojnie poobijać. Jedzenie było pyszne (specjalnie dla mnie: bez zbyt wielu przypraw), nauczyłam się przygotowywać dosę i lassi (moje ulubione jedzenie w Indiach), mama Srona była ze mnie dumna, bo robiłam dosę lepiej niż niejedna Hinduska, w dowód uznania kupiła mi sporo tradycyjnych indyjskich ciuchów, i po modlitwie w świątyni zrobiła mi "kropkę na czole", więc wyglądałam już jak prawdziwa hinduska, w dodatku nauczyłam się jeść rękami (na razie kiepsko mi idzie, muszę jeszcze popracować nad techniką). Mój kolega w wakacje zdał na prawo jazdy (nie pytajcie, jak to się w Indiach robi...) i jego rodzice kupili, jak to określił, uroczy, malutki samochód (ledwo się tam mieści ze swoimi długimi nogami), i to była najdziwniejsza rzecz w moim życiu: widzieć Srona w jakimkolwiek innym pojeździe niż rower. Sron jeździ bardzo po "europejsku", to znaczy zachowuje dystans między pojazdami, przez co denerwuje innych kierowców, którzy na niego trąbią i wciskają się przed niego. Ah, i zapinaliśmy też pasy, co było rzeczą zgoła niezwykłą jak na Indie. Jeździliśmy też skuterem, co było super, i mój kolega miał nawet kask!!! Nigdy nie zapomnę, jak zeszliśmy na parking, mój kolega wyjął kask, założył go i rzekł do mnie: "Cóż, mam tylko jeden kask, ale jeśli chcesz mam też maskę przeciwpyłową!". Więc jak widzicie, jego rodzina jest bardzo nowoczesna. I przez ten tydzień w jego domu mogłam nauczyć się o Indiach znacznie więcej niż przez kilka miesięcy mieszkania na naszym międzynarodowym campusie.
Tutaj Bangalore, pan rozcina kokos, do którego wkładamy potem słomkę i pijemy "coconut water".
Bangalore to ogólnie bardzo nowoczesne miasto, na przykład autobusy na lotnisko mają numery, rozkład jazdy i nawet klimatyzację! A jak raz jechałam rikszą i kierowcy zadzwonił telefon, to przeprosił, zatrzymał się, i dopiero po zakończeniu rozmowy ruszył dalej (!). Tak, myślę, że jeszcze tam kiedyś wrócę, bo tak naprawdę nic nie widziałam oprócz sklepu rowerowego, w którym pracował mój kolega, jakiejś hinduskiej świątyni i "The Art of Living Center", gdzie jest teraz, można powiedzieć, wolontariuszem. Poszłam też na jedną sesję z guru-ji i teraz czytam jego książkę, Sron mówi, że koniecznie muszę iść kiedyś na kurs w "The Art of Living Center", co ciekawe, centrum mieści się także w Polsce.

Ośrodek "The Art of Living" w Bangalore
Potem przyleciałam do Pune (i jako iż był 15 sierpnia - Dzień Niepodległości w Indiach - linie lotnicze dały nam darmowe jedzenie, yay!) i wróciłam na campus. Byłam pierwszą osobą w moim pokoju, więc oczywiście wybrałam sobie najlepszy kąt. Jako drugoroczna roszę sobie prawo do zajmowania do 10% więcej przestrzeni niż moje pierwszoroczne, rozszerzyłam to jednak do połowy pokoju. To dlatego, że będziemy w pokoju we 3, nie 4. Nie, wolny kąt zamierzam zamienić na miejsce do spotkań, może położymy jakiś dywan i materac na ziemi i będzie naprawdę super.
Znów mamy monsun, więc wszystko jest niesamowicie zielone  i piękne. Muszę się też znów uczyć chodzić, kiedy jest ślisko. I są komary. Plusem jest to, że możemy zagonić naszych pierwszorocznych do błota, haha.


Jako iż jestem jedną z najfajniejszych osób na campusie, pierwszego dnia po moim przyjeździe pojechałam rowerem do Paud z kolegą Abhikiem (on też jest jedną z najfajniejszych osób na campusie). Wypiliśmy nasz pierwszy chai w tym semestrze i właściciel baru był niesamowicie szczęśliwy, że w końcu zaczęliśmy przyjeżdżać. Jeżdżenie rowerem podczas pory monsunowej może być dość zabawne. Kiedy wracaliśmy zaczęło niesamowicie padać, więc byliśmy cali mokrzy i ubłoceni, ale to było piękne! Podczas robienia dokumentacji fotograficznej naszej wyprawy weszłam w krowie gówno, i potem musiałam z taką brudną stopą pedałować z powrotem na campus, więc było dość śmiesznie. Ale już przetarliśmy szlaki i mogę organizować moje cotygodniowe rajdy, podobno dyrektor zapowiedział, że też kiedyś z nami przyjedzie. I jest dużo nowych nauczycieli, którzy zadeklarowali, że lubią jeździć rowerem i bardzo chętnie się ze mną zabiorą do Paud, i w ogóle cieszą się, że jazda na rowerze w MUWCI to jest "coś". Bardzo dobrze, to był jeden z naszych pierwszych celów: stać się widocznym w MUWCI.
Z Abhikiem, tak padało, że zamazało całe zdjęcie.

W pierwszym tygodniu mieliśmy lekcje i sporo spotkań (oficjalnych i nieoficjalnych) dotyczących tego roku, jak chcemy, żeby wyglądał, jak przywitamy naszych pierwszorocznych, itp. Mam nowego nauczyciela filozofii, to Anmul z Indii, wydaje się fajny, ale wygląda na to, że będziemy mieli całkiem sporo pracy, i z jednego z łatwiejszych przedmiotów filozofia może stać się jednym z trudniejszych. Będziemy też mieli nową nauczycielkę ESS (Lilian niestety nie wraca), jeszcze nie przyjechała na campus, a już zadaje prace domowe. Przynajmniej z matematyką mam już spokój (do końca życia). Zameldowałam się już pierwszy raz na FRO, został mi jeszcze jeden albo dwa. Zorganizowałam i udekorowałam (mnie więcej) mój pokój, uprałam wszystkie ubrania, które całe wakacje leżały w bibliotece i nawet się rozpakowałam. Fajnie widzieć niektóre twarze. Ludzie mieli ciekawe przygody w wakacje i podczas podróży do MUWCI. Na przykład taki Juan Pablo z Wenezueli: jego bagaż nie dotarł z nim do Mumbaju, ponieważ miał w walizce mąkę kukurydzianą i myślano, że to kokaina. Albo Janek, któremu Turkish Airlines przysłało walizkę na campus rikszą.

Wczoraj pojechałam na lotnisko w Mumbaju, żeby odebrać moją pierwszoroczną z Polski i jeszcze innych uczniów, więc stałam przez kilka godzin i machałam polską flagą. Wiedziałam, że przy okazji spotkam jeszcze innych ludzi z Polski, więc zaiste było ciekawie.

Wydaje mi się, że w tym roku zorganizowaliśmy to wszystko znacznie lepiej niż rok temu, kiedy ja sama przyjechałam po raz pierwszy do Indii i byłam niesamowicie zagubiona (być może dlatego, że odbierała mnie z lotniska najmniej ogarnięta osoba na campusie: Wei Hao). Albo już na tyle przywykłam do Indii i tyle rzeczy widziałam w Indiach i Nepalu, że ta podróż z lotniska na campus nie robi na mnie większego wrażenia... Sama nie wiem... Patrząc na pierwszorocznych próbuję odnaleźć siebie z przed roku. Tyle się wydarzyło od kiedy wylądowałam po raz pierwszy na lotnisku w Mumbaju. Nie żebym nie potrafiła sobie wyobrazić życia bez MUWCI (czy nawet przed MUWCI, wszystko pamiętam całkiem dobrze), nie, gdzie indziej też robiłabym jakieś fajne rzeczy, tylko to właśnie MUWCI (ludzie, rozmowy, przygody, wyzwania) ukształtowało mnie najbardziej w ostatnim czasie. Patrząc na pierwszorocznych trochę im zazdroszczę, że mają tu 2 lata, kiedy mi pozostał tylko rok. Wciąż pamiętam moje pierwsze tygodnie kiedy chodziłam po campusie co chwila powtarzając: "wow, ale egzotyka!" i nie mogąc napatrzyć się na palmy, bananowce czy drzewa bambusowe. Albo kiedy po wyjściu z lotniska po raz pierwszy odetchnęłam indyjskim powietrzem. To wszystko jest teraz takie "normalne" i nie robi większego wrażenia, ale próbuję wciąż zachować w sobie tę ciekawość i to zdziwienie, które towarzyszy mi od początku indyjskiej przygody. Przypominam sobie też moją "drogę" do Indii, czyli ludzie, organizacje, książki, spotkania, które pomogły mi tu przyjechać i odnaleźć się w tym kraju. I babcię Utę, która powtarzała, żebym broń Boże do Indii nie jechała, bo mnie tam zabiją i zjedzą.  Jak widać, mam się całkiem dobrze w tym "dzikim" kraju.
Buziaki!
Zdjęcie i projekt znaku: Abhik Pal.

Obserwatorzy