piątek, 27 lutego 2015

Życie w MUWCI

 Oprócz standardowych atrakcji, jakie zapewnia nam IB, typo IAs, FOAs, TOK presentation i inne, ostatnio dorzucono nam jeszcze jedną, czyli EE (extended essay). Już musieliśmy wybrać sobie tutora z nauczycieli w naszej szkole i określić temat, na który chcemy pisać. Jako iż czasami bywam zbyt ambitna, i siódemki z wypracowań z hiszpańskiego chyba przekonały mnie, że umiem pisać w tym języku (sic!), wpadłam na szalony pomysł napisania EE z hiszpańskiego. Chcę pisać coś o języku, np. różnice między hiszpańskim używanym w Hiszpanii a tym używanym w niektórych krajach Ameryki Południowej, albo coś o rozwoju języka, albo o wpływie angielskiego na hiszpański czy vice versa. Jeszcze sama nie wiem. Ale zaczynam żałować trochę mojej decyzji, bo o ile potrafię napisać wypracowanie w klasie, to całkiem poważna praca naukowa na 4000 słów, jaką jest EE, chyba nie będzie taka prosta do napisania...

Poranek w dolinie/Kolban Valley
Ostatnio wybrałam się rowerem do Tikona Fort, czyli fortu niedaleko szkoły. "Niedaleko", czyli w sumie przejechałam rowerem ponad 50km, pobijając tym samym mój własny rekord. Jechałam ja oraz Ian (Kenia) i Srini (Indie/Dubaj), jedni z najbardziej serdecznych ludzi na campusie. W dodatku mają świra na punkcie rowerów (Srini niemal żyje na rowerze, zobaczcie sobie jego zdjęcia na FB, 98% zdjęć jest z rowerem), a jako iż ja lubię takich pozytywnie zakręconych ludzi, całkiem dobrze się z nimi dogaduję Prawie umarłam, w dodatku było niesamowicie gorąco, ale było fajnie i jestem z siebie mega dumna, że przeżyłam. To miało być w ramach treningu przed naszym rowerowym exeatem, podczas którego planowaliśmy przejechać rowerami z campusu na wybrzeże (to bliższe).

Mapa i profil wysokościowy. Jadąc do fortu trochę skróciliśmy sobie drogę i zamiast zjechać tradycyjną drogą ze Wzgórza, wybraliśmy tzw. Gomukh Trail, czyli zupełny off-road, bardzo z górki, ale pozwala oszczędzić ok. 6-7km jazdy. (jakiś czas temat jedna nauczycielka złamała tam sobie nogę, zjeżdżając rowerem)

Srini, Ian i ja, już na forcie.

Jest też całkiem ładny widok na Tungi Fort, czyli kolejny fort, na który wkrótce zamierzam się wybrać (to ta spiczasta górka).

Ian i Srini, w tle Tikona Fort, na który się wspięliśmy.

Takie atrakcje po drodze...




 Na zdjęciu od lewej: Ada i Janek (Polska!), Attul (Indie), Henok (Etiopia), Meytar (Izrael), Sreyo (Bangladesz, moja koleżanka  z pokoju!), Toin (Kambodża), Atul (Indie).
W styczniu przyszły też nasze szkolne bluzy. To zresztą też była dość duża afera. Najpierw ogłoszono konkurs, na który można było przesyłać projekty wzorów na bluzie, następnie odbyło się głosowanie. Wygrała bluza, która z tyłu ma wizerunek słonia. I powstała dość duża dyskusja, że przecież słoń nie reprezentuje MUWCI, a Indie i w dodatku jest to dość stereotypowe, bo większość z nas, którzy przyjechaliśmy z innych krajów, nie widziała słonia  w Indiach... Było mnóstwo innych argumentów przeciw, ostatecznie jednak zamówiono bluzy z tym wzorem i kto chciał mógł sobie kupić. Jako iż "nie ogarnęłam" i nie zamówiłam w porę, nie mam bluzy z MUWCI, trudno, kupię za rok. Aha, wszystko oczywiście organizują uczniowie, nauczyciele też mogą kupić sobie bluzy, ale wszystko jest przygotowywane przez uczniów.

Zakończył się też właśnie sezon teatralny, podczas którego wystawianych było kilka sztuk, wszystkie na niesamowicie wysokim poziomie. Większość przygotowywana w całości przez uczniów, tzn. na początku trzeba znaleźć/napisać scenariusz, musi on zostać zaakceptowany, dostaje się od szkoły określony budżet, organizuje się przesłuchania, potem próby, przygotowuje się plakat i ostatecznie wystawia się sztukę. Jest to całkiem poważne przedsięwzięcie, każdy ma określona rolę, są aktorzy, reżyser, producent, ktoś od kostiumów i makijaży itp., a przedstawienie może potem zostać sfilmowane przez szkolny klub filmowy. W dodatku przedstawienie może odbywać się w dowolnej lokalizacji, np. w sali taneczno-teatralnej, na auli, na schodach niedaleko biblioteki, w basenie, w biodome, wszędzie, było też jedno przedstawienie z kilkoma lokalizacjami i musieliśmy chodzić z jednego miejsca na drugie. Najbardziej podobało mi się "Die Welle" (niem. Fala), wyreżyserowanie przez Sonię z Niemiec, było niesamowite, historia oparta jest na filmie o tym samym tytule, koniecznie muszę obejrzeć. Świetna była też sztuka jednego nauczyciela, Oscara, oparta na historii z mitologi indyjskiej.Ponieważ Oskar pasjonuje się użyciem światła i dźwięku, efekty były bajeczne! Sztuka, której nie zrozumiałam? "Ścieżka", reżyserowana przez Niklasa (Niemcy) i Garimę (Indie). Wyszłam zupełnie skonfundowana, nie byłam nawet pewna, czy to już koniec, nic nie zrozumiałam. Jednak potem wszczęłam małe śledztwo, które bardziej pozwoliło mi zrozumieć cały proces i teraz Niklas i Garima mają cały mój szacunek za to, co zrobili. Otóż w tej sztuce nie było żadnego scenariusza, aktorzy (4 osoby) zostały poproszone o przedstawienie dowolnej historii, każdy innej, mogli przedstawić cokolwiek, rolą reżyserów było pomóc im w tym. Historie były zupełnie ze sobą niepowiązane i być może dlatego niezrozumiane. Teraz stwierdzam, że to przedstawienie było bardziej dla nich, dla aktorów, niż dla nas. I może wcale nie mieliśmy go zrozumieć.
Plakat "Die Welle". Jak dla mnie - najlepsza sztuka. Nie było tam ani jednej kiepskiej roli.
Aktorzy, którzy przedstawiali tradycyjną historię chińską "Butterfly Lovers",

Poza tym, mamy też nowy coffee shop na campusie, stary został zupełnie odnowiony, nawet zmienił nazwę i nazywa się Delicious. Jest otwarty dłużej i sprzedaje więcej zdrowej i świeżej żywności, więc zmiana jest na lepsze.
Piszę też pracę na filozofię na temat "czy to gówno jest sztuką?", czyli o antysztuce. Poza tym, skończyłam pracę z matmy (tym razem o tym, czy podróżowanie wpływa na znajomość języków obcych i wyniki w szkole - nie za bardzo) i wkrótce mam egzaminy próbne, nie wiem, jak mi pójdą, chyba w tym roku nie zdam matury :(
Chociaż nie wiem, jakiś czas temu dostaliśmy nasze oceny semestralne i chyba idzie mi nie najgorzej, tzn. mam więcej niż 50%, więc maturę powinnam zdać (mimo że mam tylko "B" za wysiłek z niektórych przedmiotów, czyli się nie przykładam).

Pozdrowienia, zaczyna być w Indiach gorąco.

wtorek, 17 lutego 2015

Życie w Indiach



Życie w Indiach bywa zaskakujące i irytujące, i nieraz zupełnie różne od tego w Polsce. Postanowiłam zrobić listę rzeczy, do których przyszło mi się przyzwyczajać, a które mogą wydawać się dziwne i egzotyczne dla przyjaciół mieszkających w Polsce. Miłej lektury!

Co do egzotyki... Popularnym napojem jest świeżo wyciskany sok z trzciny cukrowej, który można kupić prawie wszędzie na ulicy.
1.       Czeka Cię egzamin? Uczysz się przez pół nocy i o 3 nad ranem zmęczony chcesz wreszcie iść spać? Nie w Indiach! Odgłosy bębnów towarzyszących modlitwie (i imprezom) dochodzą nawet do Twojego pokoju z licznych wiosek położonych pod Wzgórzem. Dzień i noc. Głównie noc. Zapomnij o spaniu.

2.       Ile mamy faz księżyca? W Indiach znacznie więcej! Moja ulubiona to ta, kiedy widoczna jest tylko ta dolna cześć księżyca, która kształtem przypomina uśmiech. Próbowałam coś znaleźć na ten temat w internetach, ale nie natrafiłam na żadne logiczne wyjaśnienie tego zjawiska, możliwe, że to tak naprawdę nie księżyc, a jakaś planeta, niemniej jednak to dość ciekawy fenomen. Nie muszę chyba dodawać, że oczywiście najpiękniejsze gwiazdy można zobaczyć będąc w Himalajach.

3.       Lampki choinkowe tylko na choinkę? Skądże!  W Indiach lampki choinkowe można kupić przez cały rok i jako iż Bożego Narodzenia raczej się nie obchodzi, zwykle wiesza się je na ścianie, dodają uroku każdemu pokojowi. Poza tym, dużo takich światełek wisi dookoła restauracji i różnych innych budynków, jako dekoracja, ale też i źródło światła (ja czytam książki w moim pokoju przy takich lampkach). Podsumowując: lampki można znaleźć zawsze i wszędzie, Boże Narodzenie przez cały rok!

4.       Zaufanie sprzedawców do klientów w Indiach jest na poziomie ujemnym. Przy każdym wejściu do galerii handlowej jest się prześwietlanym, przechodzi się kontrolę bezpieczeństwa (oddzielnie kobiety i mężczyźni), wszystkie torby i plecaki muszą zostać przeskanowane. Mało tego, wchodząc do każdego sklepu trzeba powtarzać tę procedurę, jedyna różnica jest taka, że tym razem torby nie są sprawdzane, za to trzeba je zostawić przy wejściu, nie wolno chodzić po sklepie z żadnymi torbami (czasami małe damskie torebki przechodzą). Nie możesz robić zakupów w sklepie z płytami, mając przy sobie torbę z jedzeniem, które kupiłeś w sklepie obok.

5.       Instrukcja obsługi bankomatu w Indiach: (1) wprowadź kartę, (2) policz w myślach do pięciu, (3) wyjmij kartę, (4) wpisz PIN, (5) wybierz kwotę, którą chcesz pobrać, (6a) pobierz pieniądze lub (6b) przykro mi, Twoja karta nie działa w Indiach, lub (6c) bankomat jest zepsuty, lub (6d) jest przerwa w dostawie prądu, lub (6d) musisz iść do innego bankomatu, bo ten żąda dodatkowej opłaty za użycie nie-indyjskiej karty. 

6.       Hymn narodowy puszczany jest przed każdym seansem w kinie.

7.       Jeśli jesteś biały i znajdziesz się poza miastem, wszystkie okoliczne dzieciaki będą do Ciebie machały, mówiąc ‘hello” i „how are you?”.

8.       Jeśli kupujesz gorącą herbatę, musisz się upewnić, najlepiej dwa razy, że jest bez mleka.

9.       Jeśli Hindus mówi, że jedzenie nie jest ostre, dla Ciebie i tak najprawdopodobniej będzie ostre.

10.   Liście z drzew spadają z hukiem. Naprawdę. Może dlatego, że są takie duże i grube. A najśmieszniejsze jest, kiedy spadają z palmy. Gorzej, kiedy akurat siedzisz pod tą palmą…

11.   My, biali ludzie w Indiach, mamy tu prawdziwe dylematy. Idę do toalety. W kibelku siedzi sobie żaba. Idę do drugiej toalety. Na ścianie siedzi jaszczurka. Co robić?!
(Ostatecznie spuściłam żabę w kiblu.)

12.   Co do toalet… Są 2 rodzaje: indyjska i zachodnia. Zachodnia, jak nazwa wskazuje, jest dla ludzi z zachodu, czyli, krótko mówiąc, białasów. Lokalna wersja to toaleta indyjska, zwana przez naszych rodaków toaletą „na Małysza” (Niemcy pewnie nazywają ją „na Hannavalda”, a Finowie „na Ahonena”).

13.   Jako iż papier toaletowy to zachodni wynalazek, w publicznych toaletach w Indiach raczej go nie doświadczysz.  Jest za to kranik i wężyk z wodą, więc tyłek można sobie podmyć (koniecznie lewą ręką! Prawa służy do jedzenia!).

14.   To słynne potrząsanie głową…  Hindusi mają bardzo charakterystyczny gest potrząsania głową. Dość długo zajęło mi „rozgryzienie” tego gestu, który Hindusi używają niemal cały czas, zwłaszcza w odpowiedzi na pytanie. Nie znaczy on bynajmniej „tak” bądź „nie”. Oznacza on raczej: „zdaję sobie sprawę z twojej obecności, przyjąłem do wiadomości to, co powiedziałeś” (I ackonwledge). Tylko tyle. Żadnego „tak” bądź „nie”. Bardzo proste.


>Tutaj<  znalazłam fajną infografikę, "Kiedy Wschód spotyka Zachód" Yang Liu, przedstawiającą różnice w mentalności ludzi ze wschodu i z zachodu. Na niebiesko - zachód, na czerwono - wschód.
Styl życia: niezależny/zależny
Punkualność
Rozwiązywanie problemów
Rozmiar ego
Stanie w kolejce
Wyrażanie swoich poglądów
Muzyka w restauracji
Ulice w niedziele

czwartek, 5 lutego 2015

Powrót do domu



“Ahora es tempo de seguir camminando y construyendo nuestro popio Himalyas en nuestra vida cotidiana. Recuerda que luego de que terminamos de escalar una montana, nos damos cuenta de que hay miles mas por escalar” (z listu od Sary na Boże Narodzenie)

„Indie.2” nie wydają się już takie dzikie i obce, nie przerażają tak bardzo jak za pierwszym razem, chyba zdążyłam się już z pewnymi rzeczami oswoić.  W tym całym zamieszaniu i chaosie potrafię mimo wszystko dostrzec jakąś logikę. Wracając na campus Mumbai highway’em i potem innymi mniejszymi drogami zauważyłam, że jest jednak jakiś skomplikowany porządek i ciężarówki jeżdżą tylko tym pasem po lewej i pomimo dziur w drodze, ustawicznego podskakiwania i włączonego na fulla radia potrafię spać w samochodzie. Nie jest też teraz tak gorąco, jak wtedy kiedy przyleciałam w sierpniu i po wyjściu z lotniska od razu byłam cała mokra, jest dość zimno, chodzę w bluzie i w szaliku, czasami budzę się o świcie i muszę nakryć się dodatkowym śpiworem, bo marznę. Nie boję się już Hindusów, którzy chodzą za mną, próbując wcisnąć czaj czy zaoferować podwózkę rikszą, po prostu mówię, że nie i nie zwracam na nich uwagi, dość szybko zdają sobie sprawę, że nie ma co na mnie liczyć. Chyba przegapiłam moment, kiedy Indie stały się dla mnie domem.

Życie w mieście, czyli Nirvaan (Indie) i Niklas (Niemcy) w rikszy w Pune.
Jako iż klucz do mojego pokoju był w bagażu, który nie doleciał ze mną do Mumbaiu, bałam się, że nie dostanę się do pokoju, na szczęście była już Sara, więc udało mi się wejść (nie sprawdzili mi nawet plecaka przy głównej bramie, czy aby przypadkiem po przerwie zimowej czegoś nie przemycam na campus). W niedzielę campus był niesamowicie cichy i pusty, to wydawało się aż dziwne. Poza tym, fajnie było spotkać niektórych znajomych. Niektórzy, głównie drugoroczni, przyjechali dopiero tydzień później, to w ramach buntu wobec skrócenia przerwy zimowej, w tym roku mieliśmy tylko 3 tygodnie, rok temu były cztery. Niestety razem z kluczem do pokoju był klucz do mojej szafy, w której zamknęłam większość moich rzeczy przed wyjazdem, nie mogłam się więc do nich dostać, w dodatku podobno nie mieli zapasowego klucza, więc musiałam zawołać kogoś, kto zwykłym śrubokrętem otworzył mi szafę. To przerażające, jak łatwo można ją otworzyć, mogę to zrobić sama nawet przy pomocy nożyczek. Dlatego moje najcenniejsze rzeczy (głównie jedzenie) trzymam w sejfie na kod, w drugim sejfie na klucz, który jest wewnątrz szafy, oraz w walizce, która też jest na kod. Jak już udało mi się otworzyć szafę mogłam wziąć porządny prysznic, umyć włosy i wreszcie założyć czyste ubrania. Luksus! Uprałam też rzeczy, które używałam w Nepalu, śmierdziało od nich już na kilometr, a skarpetki niemal same stały… Poprzestawiałam także meble w pokoju, nie wiem, czy mam więcej miejsca, ale wstawiłam dodatkową szafkę, dzięki czemu przynajmniej mogę pisać na biurku.
Nepal everywhere. Po powrocie z Nepalu pokój musiał być udekorowany na nowo :)

Dream catcher, czyli łapacz snów :)

W szkole od razu zawalono nas robotą: prezentacje, wypracowania, nowe projekty. Jako iż mamy dość prężnie rozwijający się college assembly, czyli taki jakby samorząd uczniowski, dyskutujemy i wprowadzamy, na razie „na próbę”, różne zmiany na campusie. Tak więc była propozycja, próbowaliśmy to przez 3 dni, żeby w cafeterii zrezygnować z używania plastikowych tacek, na które stawiamy potem talerze z jedzeniem czy kubki, ponieważ podczas mycia tacek zużywa się za dużo wody. Większość ludzi była chyba całkiem zadowolona, naprawdę tacki nie są aż tak potrzebne. Jest też propozycja, jeszcze nie wypróbowana, żeby wprowadzić bezmięsny poniedziałek (meatless Monday, to nawet jest jakiś ruch czy coś), jako iż codziennie mięso jest na jeden posiłek, lunch lub kolację.  Ktoś spytał, czy zamiast tego będą np. ryby, ale nie, celem jest zaoszczędzenie pieniędzy, więc ryb raczej nie będzie, jeśli chcecie ryby napiszcie nową propozycję (proposal). Być może zmieni się też trochę plan lekcji, propozycja jest, żeby pierwszy blok przesunąć na 8, nie o 7:30, więc więcej uczniów będzie miało czas, żeby zjeść śniadanie, jest też pomysł, żeby w AQ były zawsze jakieś owoce, tak więc ci, którzy nie jedli śniadania mogą coś zjeść, a nie umierać aż do lunchu. Zmienił się też system wtorkowych check-in z advisorami, teraz nie tylko chodzimy do domu naszego adviosora, ale spotkania mogą się też odbywać w naszych pokojach lub werandach (oczywiście po uzgodnieniu, że pozostali ludzie z pokoju/domu nie mają żadnych zastrzeżeń, żeby przychodził nauczyciel). Kilka osób zaoferowało się, że mogą zmywać naczynia w cafeterii, więc w niedzielę ustala się plan na cały tydzień, chętni mogą się zgłaszać, po 2 osoby każdego dnia, do zmywania naczyń po kolacji. Jako iż „nie doceniamy tego, co mamy” pomysł „angażowania się w życie społeczności” cieszył się nawet taką popularnością, że jest teraz dyskusja, czy nie warto, żeby to było obowiązkiem każdego członka społeczności, który, gdy przyjedzie jego kolej, 2 czy 3 razy w roku będzie zmywał naczynia… Mam nadzieję, że to nie przejdzie, mam inne rzeczy do roboty. Ktoś powiedział, że to ok, ale tylko jeśli nauczyciele też będą brali w tym udział, jak wszyscy to wszyscy. Z kolei Ben, który skończył UWC w Kanadzie, mówi, że w Pearson był taki właśnie system  i każdy co jakiś czas musiał zmywać naczynia, i twierdzi, że to jedne z najlepszych wspomnień z Pearson, w dodatku było to okazją do zintegrowania się z innymi. Kilka osób zapytało, dlaczego nie rozszerzyć tego też na inne czynności, które muszą być zrobione ja campusie: koszenie trawy, zagrabianie liści, itd. Mam nadzieję, że nauczyciele dorzucą im trochę pracy, żeby więcej nie  mieli takich głupich pomysłów. Właściwie to nie taki głupi pomysł, ale nie podoba mi się idea robienia z tego obowiązku dla wszystkich, powinno to raczej pozostać opcjonalne. I nie wszyscy nie doceniają tego, co mamy i co dostajemy na campusie…. Zrezygnowano też z piątkowych spotkań całej szkoły (college meeting), trochę szkoda, bo takie forum, gdzie każdy mógł powiedzieć co mu się podoba bądź nie, zaproponować coś, zwrócić uwagę na wydarzenia w swoim kraju, albo gdzie po prostu wszyscy razem mogliśmy coś zaśpiewać, to było bardzo dobrym czasem. W ramach tego mamy teraz szkolne ogłoszenia w czasie przerwy podczas double block w poniedziałki, co jest baaaardzo głupim pomysłem i myślę, że z tego zrezygnują, bo np. ja, kiedy mam wolny double Block to zwykle idę spać, i nie zamierzam wstawać w połowie double blocka i iść na jakieś ogłoszenia…

Ostatnio kilku uczniów nagrywało filmik promocyjny naszej szkoły i poproszono nas, żebyśmy na któreś z College Meetings (jeszcze wtedy było) przynieśli nasze flagi.  Co zaobserwowałam: Hindusi stanowią ponad 30% uczniów szkoły (jest nad ponad 200) i tylko JEDNA osoba przyniosła flagę. Mamy też np. 7 uczniów z Bangladeszu i zabrali ze sobą 5 flag + inne gadżety, aż kazano im schować te flagi i zostawić tylko jedną. Jak będą zdjęcia i filmy to wstawię na bloga.

Mieliśmy też ostatnio American Regional Week, czyli tydzień amerykański (dotyczył obu Ameryk).  Było kilka fajnych wydarzeń: codziennie dostawaliśmy na maila jeden wiersz jakiegoś twórcy z Ameryki, były prezentacje i konferencje (np. o migracji w Gwatemali (byłam, przy okazji dostałam czekoladę gwatemalską), rdzennej ludności Kanady, sytuacji w Wenezueli, narkotyków w Ameryce Środkowej), była impreza przy basenie, we wtorek na lunch było coś a la hamburgery, a w środę, kiedy mamy tematyczną kolację, jedzenie pomagał przygotować Omari z Jamajki, w cafeterii puszczano muzykę amerykańską, była pokazowa lekcja tańców latynoskich, codziennie przebieraliśmy się w stroje z różnych krajów (osoba z najbardziej oryginalnym i najciekawszym strojem wygrała zaproszenie na kolację do Pelhama). Porażką okazał się pomysł budzenia uczniów o 4 nad ranem w piątek poprzez wtargnięcie do pokoju i uderzanie łyżką w patelnie, jako symbol karnawału, pojawiło się dużo protestów i zażaleń, także od nauczycieli, bo większość uczniów nie stawiła się potem na pierwszą lekcję. Pomysł był okropny, nie rozumiem, dlaczego w tej szkole, jeśli chce się sprawić, żeby coś było niezapomniane i „fajne” trzeba budzić wszystkich w środku nocy (tak, pamiętam jeszcze poranne taplanie się w błocie), w dodatku wiedząc, że część osób miała w  sobotę zdawać SATy (moi Chińczycy w tygodniach poprzedzających egzamin prawie zamieszkali w bibliotece, nie wiem, czy w ogóle spali, chodzili jak zombie). To był akurat kiepski pomysł, ale poza tym było naprawdę fajnie, kulminacją było Dance Show w sobotę i American Regional Evening w niedzielę. Już nie mogę doczekać się tygodnia europejskiego, zorganizujemy coś naprawdę fajnego, jeszcze nie wiem, czy w tym czy w następnym roku.
Najbardziej podobała mi się scenka, w której Latinos pokazali, jak w Ameryce jeździ się autobusem.

Ostatnio przyjeżdżały do nas dzieciaki z programu „Teach 4 India” i fundacji, z którą współpracujemy, w przyszłości być może będą aplikować do UWC. Jako iż jestem w Expedition Leadership Service (ELS) zostaliśmy przydzieleni do zorganizowania gier i zabaw podczas niedzielnej wizyty dzieciaków. ELS jest koordynowane przez Ritę, wolontariuszkę z Austrii (skończyła Pearson w Kanadzie), więc byliśmy jak zwykle dobrze przygotowani, Rita nawet zorganizowała sesję próbną, kiedy w wybrane gry graliśmy między sobą, żeby zobaczyć, jak wszystko będzie wyglądało i przygotować się do wyjaśniania zasad gier bardzo prostym językiem, aby wszyscy zrozumieli, nie spodziewaliśmy się, że dzieciaki będą dobrze rozumiały po angielsku. Byliśmy mile zaskoczeni, kiedy okazało się, że świetnie mówią po angielsku i z dogadaniem się nie było najmniejszego problemu, mieliśmy miłe niedzielne przedpołudnie grając z nimi w przeróżne gry.

Co jeszcze? Jak zwykle dużo się dzieje, konferencje i różne spotkania, raz nasz szkolny „zespół ds. wydarzeń kulturalnych” (tak ich nazwę) zorganizował wieczór, gdy siedząc w małych grupkach rozmawialiśmy o religii, czym dla nas jest, jak to wygląda w naszych krajach (np. w mojej grupce byli chrześcijanie, buddystka hindus, osoba niepraktykująca), poza tym przygotowania do Enduro Race (taki wyścig, gdzie trzeba biegać, jeździć na rowerze i pływać kajakiem, prawie 200km w 48h, Arvin chciał mnie zapisać, ale powiedziałam mu, że jeszcze chcę trochę pożyć), nowe projekty i pomysły na najbliższe miesiące. Jako iż jestem na matmie jednorocznej, już w tym roku musiałam napisać mój IA, mieliśmy to zrobić w czasie przerwy zimowej, ale wcale mi to wtedy w głowie nie było, więc po powrocie w styczniu poprosiliśmy o przedłużenie terminu, deadline był w poniedziałek, ja zabrałam się za pisanie w piątek, najtrudniejsze okazało się korzystanie z Excela, bo już nie pamiętałam jak zrobić jakiś wykres czy graf, musiałam więc chodzić do chłopaków z wady 3, żeby mi pomogli, czasami aż mi się chciało płakać z bezsilności, ale udało mi się skończyć mój IA. Moim tematem było czy jest zależność między podróżowaniem za granicę a wynikami w szkole i znajomością języków obcych (dla zainteresowanych: wyszło, że jest, ale bardzo słaba).  Wręczyłam już nauczycielce pierwszą wersję, czekam teraz na feedback, potem wprowadzę poprawki i gotowe.

Właśnie zaczął się też sezon truskawkowy.

Byłam też w Pune na Niekonferencji (unconference). Dość ciekawe wydarzenie, oparte na idei open space, tzn. przyszliśmy, nastąpiło oficjalne otwarcie, kilka gier „lodołamaczy”, a następnie powiedziano nam: to jest otwarta przestrzeń, jeśli chcecie zaoferować jakiś wykład, pogawędkę, warsztat czy krótki kurs robienia czegoś – wpiszcie temat, swoje imię i miejsce (wewnątrz tego budynku). Feel free to go anywhere. Było kilka ciekawych spotkań, np. był jeden nauczyciel fizyki z uniwersytetu, który mówił o dociekliwości i dochodzeniu do wiedzy w procesie uczenia się, także w tzw. experiential learning, to było bardzo interesujące, ale nie wiem, czy dało by się to wprowadzić np. w liceum w Polsce, gdzie uczymy się 14 przedmiotów i na każdym omawiamy wiele zagadnień, nie jestem pewna, czy możliwe byłoby takie dokładne omówienie każdego z nich, chociażby dlaczego mamy cykl pór roku i zmieniają się temperatury, jeśli chce się to przestudiować dogłębnie potrzeba tygodni, jeśli nie miesięcy. O Niekonferencji dowiedziałam się od Srona (Sron to ten gość, co nigdy nie rozstaje się ze swoim rowerem), gdyż mieli być tam ludzie z uniwersytetu, na który się wybiera. Uniwersytet nazywa się Swaraj i znajduje się w Radżastanie, w Indiach, i nie do końca jest uniwersytetem.  To dość ciekawy program, który może być alternatywą dla studiów na uniwersytecie, można tu także przyjść już po studiach albo dopiero potem zdecydować się na nie. Dwuletni program składa się z serii spotkań na campusie z pozostałymi osobami z rocznika i z mentorami, takie spotkania odbywają się co ok. 2 miesiące, pomiędzy nimi odbywa się różne staże i praktyki w firmach czy organizacjach bliskich naszym zainteresowaniom, pod koniec ma się więc duże doświadczenie, praktyczne umiejętności i wiedzę, co może być równoważne z posiadaniem tytułu magistra czy inżyniera. Brzmi naprawdę fajnie i interesująco. Jednak kiedy potem zapytałam osoby, które skończyły ten program: Ok, ale czy po 2 latach dostajecie jakiś dyplom czy chociażby zaświadczenie, że przez ten czas uczestniczyliście w programie, a nie tylko w serii jakiś przypadkowych staży  - dowiedziałam się, że nie, co mnie bardzo zdenerwowało  (Swaraj należy do zrzeszenia organizacji, które są przeciwne wszystkim dyplomom i zaświadczeniom). Swaraj staje się jedynie pośrednikiem, który daje ci dostęp do swojej bazy organizacji i firm, pomaga znaleźć staż, przydziela ci mentora oraz kontaktuje cię z mentorami i absolwentami z całego kraju. Nie do końca to mi się podoba, bo, przynajmniej w Europie, dostęp do takich danych jest bardzo prosty przez Internet i samemu można sobie wyszukiwać różne fajne staże i praktyki, nie trzeba za to płacić jak za Swaraj. No i fakt, że nie dają żadnego papierka… Wiem, że dziś doświadczenie staje się ważniejsze niż dyplomy, ale wiem też, ile warty w niektórych miejscach na świecie może być dyplom… To taka alternatywa dla wszelkich dyplomów, także żeby tam się dostać nie trzeba mieć zdanej matury, co rodzi we mnie podejrzenia, że poziom intelektualny „studentów” (nie wiem, jak ich nazywać, to nie do końca studenci, bo już nie studiują, po prostu uczestnicy programu) nie jest za wysoki. Tak więc, po rozważeniu różnych „za” i „przeciw” stwierdzam, że nie podoba mi się ten program, ale wiem, że Sron jest zadowolony, i kiedy wcześniej zastanawiał się, co chce po MUWCI robić to zawsze się wahał, teraz zaś ma pełne przekonanie, że Swaraj to miejsce właśnie dla niego. (Sron jest mega inteligentny, uczy się fizyki na rozszerzeniu i matmy na najwyższym poziomie.) To prawda, nie każdy by się tu nadawał.  Kiedy mój kumpel Niklas z Niemiec spytał mnie, czy gdyby coś takiego było w Europie to zdecydowałabym się w tym uczestniczyć, lecz chyba nie, za bardzo lubię takie tradycyjne wykłady…
Zasady Niekonferencji.

Żeby było ciekawiej, na Niekonferencję zdecydowałam się nie jechać szkolnym jeepem, a lokalnym autobusem do Pune, co było nowym doświadczeniem (mimo że jeep był za darmo, a za autobusy i riksze musieliśmy płacić z własnej kieszeni). Tak więc w sobotę po wczesnym śniadaniu ja, Nikas (Niemcy), Learke (Dania) i Nirvaan (Indie) zeszliśmy ze Wzgórza, złapaliśmy stopa do Paud (akurat ktoś ze szkoły tam jechał jeepem) i stamtąd pojechaliśmy lokalnym autobusem do Pune. To było tak ekscytujące, że podróż minęła mi bardzo szybko. Potem wracaliśmy tylko ja i Niklas, reszta jechała jeepem, w autobusie jeden Hindus robił sobie z nami zdjęcia. Kiedy wysiedliśmy w Paud było już dość ciemno i wiedzieliśmy, że raczej nie zdążymy na kolację, kupiliśmy więc sobie vada pav (taki indyjski street food) i banany i ruszyliśmy w stronę campusu, próbując po drodze złapać stopa. Najpierw do skrzyżowania, gdzie trzeba skręcić w lewo, żeby dostać się na campus, podrzucił nas gościu, który ciągle coś mówił w hindi, nic nie rozumieliśmy, ale był bardzo miły. Potem zatrzymał się gościu na motorze, kiedy wsiedliśmy (było nas troje, juuhu) zażądał od nas pieniędzy (w dodatku podał sumę z kosmosu, znacznie więcej niż bilet z campusu do Pune w dwie strony), więc zaśmialiśmy mu się w twarz i zsiedliśmy i zdecydowaliśmy się iść, jednak on nie ustępował, cały czas jechał obok nas i chciał nas podrzucić, ale nie ustąpiliśmy i w końcu odjechał. Potem złapaliśmy na stopa jeepa, którym na campus wracał Oscar (nauczyciel), więc dojechaliśmy nie tylko do bramy głównej, ale też na Wzgórze, i nie musieliśmy się wspinać. Podsumowując: nie było nas ponad 12 godzin, wróciliśmy zmęczeni, ale było fajnie. Będę częściej jeździć stopem po Indiach.
Czekając na odjazd autobusu.

Podróż autobusem do Pune.

Mamy też plan coniedzielnego jeżdżenia do kościoła (katedry) w Pune, na razie na własną rękę, ale zamierzamy pogadać z Pelhamem, czy, jeśli byłoby więcej zainteresowanych, szkoła mogła nam coś zorganizować.

Ponieważ robi się coraz bardziej sucho i campus nie jest już tak zielony jak na początku roku szkolnego, coraz częściej pojawiają się pożary (niekoniecznie na terenie campusu, zwykle poza). Ale od tego mamy Fire Service! To grupa uczniów pod wodzą Arvina, która przez pierwszy semestr przygotowywała się, pracowała nad swoją formą (np. ostatnio musieli biec aż pod Mt. Wilko, bo tam był pożar), uczyła się o pożarach i o ich gaszeniu, i teraz, kiedy jest alarm (zwykle w środku nocy) muszą wstawać z łóżek czy odrywać się od tego, co w danej chwili robią, biec do Social Center, gdzie w specjalnych szafkach moją swoje „ubrania robocze”, chusty na twarz, łopaty, etc. i gasić pożar. Oprócz tego organizują tzw. kontrolowane pożary, podczas których wypalają trawę, przez co jest mniejsza i podczas prawdziwego pożaru nie powoduje tak dużych szkód czy wydeptują ścieżki, którymi biegają do miejsc, gdzie jest ogień. Co ciekawe, w Fire Service jest całkiem sporo dziewczyn, np. Sara z mojego pokoju.

To, w dużym skrócie, podsumowanie tego, co słychać w Indiach. Adieu!

wtorek, 3 lutego 2015

Jaki Nowy Rok taki...

Ja w Nowy Rok spałam bardzo mało i wstałam o świcie żeby zdążyć na autobus, który niemal cały dzień jechał z Pokhary do Katmandu (oczywiście z różnymi przygodami). Mam nadzieję, że jest to znakiem wielu zbliżających się podróży w 2015r. :)
Z miejsca, w którym wysiedliśmy z autobusu do hotelu trzeba było dojechać taksówką. Jako iż postanowiliśmy na takich rzeczach oszczędzać, żeby potem kupić więcej pamiątek, pobiliśmy własny rekord jadąc w 6 osób + kierowca z 7 ogromnymi plecakami (mieliśmy też plecak Bena, który planował z Pokhary do Katmandu dostać się motorem albo stopem) JEDNĄ taksówką wielkości Fiata 126p. Część plecaków wrzuciliśmy na dach, jednak kierowca nie miał linki, żeby je przywiązać, toteż Thule całą drogę patrzyła przez tylną szybę, czy aby któryś z nich nie spada. Takie atrakcje.
Przyjazd do Katmandu był już trochę jak powrót do domu, wybraliśmy się do naszej ulubionej restauracji, gdzie mogłam znów zjeść momo w normalnej cenie 110 rupii (5zł). Poza tym szwendaliśmy się trochę po mieście, a na drugi dzień pojechałam spotkać się z Latinos, głównie z Adolfo (Kolumbia), który zabrał mnie do swoich ulubionych miejsc w Katmandu. Najpierw odwiedziliśmy Swayambhunath, czyli "Monkey Temple", nazwaną tak ze względu na ogromną liczbę małp wokół świątyni. Podobno żeby wejść trzeba kupić bilety, ale kiedy tak stałam tuż przy wejściu rozglądając się i szukając Adolfo, jakiś ochroniarz podszedł do mnie i spytał, czy jestem w jakiejś grupie (niedaleko stali jacyś biali ludzie), powiedziałam mu, że tak, więc spokojnie pozwolił mi wejść, w ten sposób zaoszczędziłam na bilecie.
Potem piechotą wróciliśmy do Thamel, czyli turystycznej części miasta, gdzie był mój hotel. Adolfo opowiadał mi historie ze swojej podróży po Indiach i Nepalu w czasie przerwy zimowej, dochodząc do wniosku, że podróżował chyba wszystkimi możliwymi sposobami: samolotem, pociągiem, autobusem, samochodem, wielbłądem, paralotnią (tak, można było polatać na paralotni w Pokharze!), łódką... Spytałam go więc, czy jeździł rikszą rowerową. Okazało się, że nie, zatem do kolejnej atrakcji postanowiliśmy dostać się w ten sposób. Riksiarze podawali jak zwykle za wysokie ceny, ale znalazł się jeden, młody, który podał bardzo niską cenę, szybko okazało się, że nie znał drogi i co chwila musiał kogoś pytać, ostatecznie zatrzymała nas policja i musieliśmy się przesiąść do lokalnego mini-busa. Mini-busy w Katmandu to taki jakby vany, które z tyłu zamiast siedzeń mają dwie niskie ławeczki wzdłuż ścian. Kiedy wsiedliśmy w środku było już 15 osób, jednak co chwila ktoś się dosiadał i ostatecznie takim mini vanem jechało 21 osób. Nie pytajcie, jak tam się zmieściliśmy (Adolfo nagrał filmik, jak go sama zobaczę to go tu wstawię)... Wkrótce (można się było tego spodziewać, to Azja) nasz mini-bus się zepsuł i trzeba było wymieniać koło, na szczęście byliśmy już bardzo blisko Boudhanath Stupa, więc dalej poszliśmy piechotą. Udało nam się wemknąć bez kupowania biletu, więc też fajnie. Dookoła stupy siedziało wielu buddyjskich mnichów, którzy się modlili, a także zwykłych ludzi. Przeszliśmy się więc dookoła, robiąc wszystkiemu zdjęcia, potem wróciliśmy znów do Thamel, tym razem konwencjonalnym sposobem, czyli taksówką.  Adolfo chciał iść ze mną na obiad w najlepszym miejscu w Katmandu, ale zmarnowaliśmy prawie godzinę, a i tak  żaden kierowca taksówki czy rikszy rowerowej nie znał miejsca, do którego chciał mnie zabrać Adolfo, ostatecznie więc zjedliśmy pizzę niedaleko mojego hotelu (Thamel jest dość małe, wszystko jest blisko). Potem spotkaliśmy pozostałych Latinos, z którymi podróżował Adolfo, czyli Pietro i Daniellah, a następnie udaliśmy się na spotkanie z Rinchen, która jest z naszego rocznika w MUWCI i pochodzi z Nepalu, i jej mamą, która miała pomóc nam wynegocjować ceny pamiątek. Nie chce się chwalić, ale umiejętność negocjacji ceny, także w hindi, opanowałam chyba lepiej niż niektórzy lokalni ludzie, oczywiście nie powiedziałam tego mamie Rinchen, tylko później sklepy odwiedziłam drugi raz w celu zakupienia jedzenia i pamiątek, na które składały się głównie wisiorki z zębami jaka, szale z wełny jaka (po jednym dla każdej ciotki), spodnie a la piżama, flaga Nepalu i chorągiewki modlitewne do dekoracji pokoju oraz mapy szlaków, żeby móc w wakacje zaplanować kolejną wyprawę. To były ostatnie miłe godziny mojej przerwy zimowej, bo potem:
a. wychodząc wieczorem ze sklepu skręciłam kostkę
b. miałam podaną złą godzinę odlotu samolotu do Indii, przyjechałam za wcześnie i spędziłam na lotnisku w Katmandu 5 godzin z samego rana
c. miałam 5kg nadbagażu (zdziwienie i niewinny uśmiech: "Ale jak to możliwe? To tylko pamiątki, ja kocham Nepal!")
d. mój pierwszy samolot się spóźnił, przez co...
e. nie odprawiłam bagażu na lotnisku w Delhi
f. mój bagaż nie doleciał do Mumbaju
g. lecąc do Indii w ogóle nie miałam pojęcia, jak mam się potem dostać na campus, nie załatwiłam sobie u nikogo noclegu w Mumbaju, nie zabukowałam żadnego jeepa
h. jednak potem dowiedziałam się, że Arvin zabukował dla nas wszystkich jeepa, musiałam więc czekać 5 godzin na pozostałych...
i. poprawka, ponad 6 godzin, bo samoloty też się spóźniają..
Jak widać, takie niefortunne przygody też się zdarzają, pocieszam się, że dobrze, że skręciłam tę kostkę na końcu, nie na początku wyprawy. Czekając na lotnisku w Mumbaju (tym razem byłam na tyle mądra, że nie opuszczałam terminalu, przynajmniej miałam internet) poznałam Chrisa z Niemiec, który właśnie zaczynał swoją 3-miesięczną wyprawę z plecakiem po Indiach, życzyłam mu powodzenia, dałam mu kilka wskazówek (taka doświadczona już jestem), poza tym skontaktowałam go z Benem, który też miał zabawić w Mumbaju przez kilka dni (panowie spotkali się i podobno całkiem nieźle się dogadywali). Na lotnisko musiałam wrócić po kilku dniach, żeby odebrać mój bagaż, wtedy też miałam mnóstwo przygód, ale, żeby nie przedłużać: nie polecam Air India.

Zdjęcia ze Swayambhunath:





Zdjęcia z Boudhanath Stupa:
Jazda rikszą rowerową.



 Katmandu

Wrzucam jeszcze opis lotniska w Katmandu, znaleziony na blogu z2strony:
Lotnisko w Katmandu wygląda jak polski dworzec autobusowy w stylu PRL-u w dobie głębokiego komunizmu, gdzie zapomnieli odmalować ściany, wstawić szybę, a pani kasjerka, w tym wypadku pan celnik, siedzi w boksie zrobionym ze sklejki. Nie ma tu ruchomych schodów, nie ma wielkich, cyfrowych obrazów, nie ma półek obstawionych perfumami, alkoholami i workami słodyczy. W zasadzie, to nic tu nie ma. Nijak ma się to lotnisko do tych szklanych, olbrzymich budynków, pod którymi podpisują się sławni architekci. To lotnisko jest bardzo wymowne. To lotnisko szczerze, bez obłudy, bez cienia przesady i bardzo dosłownie krzyczy wielkimi literami „Witamy w Nepalu”, dodając w nawiasie: „Bieda nie zabrała nam uśmiechu z twarzy”.

To już ostatni wpis z Nepalu, wkrótce zacznę nadrabiać zaległości i opiszę, co w Indiach!
Pozdrowienia!


Obserwatorzy