wtorek, 3 lutego 2015

Jaki Nowy Rok taki...

Ja w Nowy Rok spałam bardzo mało i wstałam o świcie żeby zdążyć na autobus, który niemal cały dzień jechał z Pokhary do Katmandu (oczywiście z różnymi przygodami). Mam nadzieję, że jest to znakiem wielu zbliżających się podróży w 2015r. :)
Z miejsca, w którym wysiedliśmy z autobusu do hotelu trzeba było dojechać taksówką. Jako iż postanowiliśmy na takich rzeczach oszczędzać, żeby potem kupić więcej pamiątek, pobiliśmy własny rekord jadąc w 6 osób + kierowca z 7 ogromnymi plecakami (mieliśmy też plecak Bena, który planował z Pokhary do Katmandu dostać się motorem albo stopem) JEDNĄ taksówką wielkości Fiata 126p. Część plecaków wrzuciliśmy na dach, jednak kierowca nie miał linki, żeby je przywiązać, toteż Thule całą drogę patrzyła przez tylną szybę, czy aby któryś z nich nie spada. Takie atrakcje.
Przyjazd do Katmandu był już trochę jak powrót do domu, wybraliśmy się do naszej ulubionej restauracji, gdzie mogłam znów zjeść momo w normalnej cenie 110 rupii (5zł). Poza tym szwendaliśmy się trochę po mieście, a na drugi dzień pojechałam spotkać się z Latinos, głównie z Adolfo (Kolumbia), który zabrał mnie do swoich ulubionych miejsc w Katmandu. Najpierw odwiedziliśmy Swayambhunath, czyli "Monkey Temple", nazwaną tak ze względu na ogromną liczbę małp wokół świątyni. Podobno żeby wejść trzeba kupić bilety, ale kiedy tak stałam tuż przy wejściu rozglądając się i szukając Adolfo, jakiś ochroniarz podszedł do mnie i spytał, czy jestem w jakiejś grupie (niedaleko stali jacyś biali ludzie), powiedziałam mu, że tak, więc spokojnie pozwolił mi wejść, w ten sposób zaoszczędziłam na bilecie.
Potem piechotą wróciliśmy do Thamel, czyli turystycznej części miasta, gdzie był mój hotel. Adolfo opowiadał mi historie ze swojej podróży po Indiach i Nepalu w czasie przerwy zimowej, dochodząc do wniosku, że podróżował chyba wszystkimi możliwymi sposobami: samolotem, pociągiem, autobusem, samochodem, wielbłądem, paralotnią (tak, można było polatać na paralotni w Pokharze!), łódką... Spytałam go więc, czy jeździł rikszą rowerową. Okazało się, że nie, zatem do kolejnej atrakcji postanowiliśmy dostać się w ten sposób. Riksiarze podawali jak zwykle za wysokie ceny, ale znalazł się jeden, młody, który podał bardzo niską cenę, szybko okazało się, że nie znał drogi i co chwila musiał kogoś pytać, ostatecznie zatrzymała nas policja i musieliśmy się przesiąść do lokalnego mini-busa. Mini-busy w Katmandu to taki jakby vany, które z tyłu zamiast siedzeń mają dwie niskie ławeczki wzdłuż ścian. Kiedy wsiedliśmy w środku było już 15 osób, jednak co chwila ktoś się dosiadał i ostatecznie takim mini vanem jechało 21 osób. Nie pytajcie, jak tam się zmieściliśmy (Adolfo nagrał filmik, jak go sama zobaczę to go tu wstawię)... Wkrótce (można się było tego spodziewać, to Azja) nasz mini-bus się zepsuł i trzeba było wymieniać koło, na szczęście byliśmy już bardzo blisko Boudhanath Stupa, więc dalej poszliśmy piechotą. Udało nam się wemknąć bez kupowania biletu, więc też fajnie. Dookoła stupy siedziało wielu buddyjskich mnichów, którzy się modlili, a także zwykłych ludzi. Przeszliśmy się więc dookoła, robiąc wszystkiemu zdjęcia, potem wróciliśmy znów do Thamel, tym razem konwencjonalnym sposobem, czyli taksówką.  Adolfo chciał iść ze mną na obiad w najlepszym miejscu w Katmandu, ale zmarnowaliśmy prawie godzinę, a i tak  żaden kierowca taksówki czy rikszy rowerowej nie znał miejsca, do którego chciał mnie zabrać Adolfo, ostatecznie więc zjedliśmy pizzę niedaleko mojego hotelu (Thamel jest dość małe, wszystko jest blisko). Potem spotkaliśmy pozostałych Latinos, z którymi podróżował Adolfo, czyli Pietro i Daniellah, a następnie udaliśmy się na spotkanie z Rinchen, która jest z naszego rocznika w MUWCI i pochodzi z Nepalu, i jej mamą, która miała pomóc nam wynegocjować ceny pamiątek. Nie chce się chwalić, ale umiejętność negocjacji ceny, także w hindi, opanowałam chyba lepiej niż niektórzy lokalni ludzie, oczywiście nie powiedziałam tego mamie Rinchen, tylko później sklepy odwiedziłam drugi raz w celu zakupienia jedzenia i pamiątek, na które składały się głównie wisiorki z zębami jaka, szale z wełny jaka (po jednym dla każdej ciotki), spodnie a la piżama, flaga Nepalu i chorągiewki modlitewne do dekoracji pokoju oraz mapy szlaków, żeby móc w wakacje zaplanować kolejną wyprawę. To były ostatnie miłe godziny mojej przerwy zimowej, bo potem:
a. wychodząc wieczorem ze sklepu skręciłam kostkę
b. miałam podaną złą godzinę odlotu samolotu do Indii, przyjechałam za wcześnie i spędziłam na lotnisku w Katmandu 5 godzin z samego rana
c. miałam 5kg nadbagażu (zdziwienie i niewinny uśmiech: "Ale jak to możliwe? To tylko pamiątki, ja kocham Nepal!")
d. mój pierwszy samolot się spóźnił, przez co...
e. nie odprawiłam bagażu na lotnisku w Delhi
f. mój bagaż nie doleciał do Mumbaju
g. lecąc do Indii w ogóle nie miałam pojęcia, jak mam się potem dostać na campus, nie załatwiłam sobie u nikogo noclegu w Mumbaju, nie zabukowałam żadnego jeepa
h. jednak potem dowiedziałam się, że Arvin zabukował dla nas wszystkich jeepa, musiałam więc czekać 5 godzin na pozostałych...
i. poprawka, ponad 6 godzin, bo samoloty też się spóźniają..
Jak widać, takie niefortunne przygody też się zdarzają, pocieszam się, że dobrze, że skręciłam tę kostkę na końcu, nie na początku wyprawy. Czekając na lotnisku w Mumbaju (tym razem byłam na tyle mądra, że nie opuszczałam terminalu, przynajmniej miałam internet) poznałam Chrisa z Niemiec, który właśnie zaczynał swoją 3-miesięczną wyprawę z plecakiem po Indiach, życzyłam mu powodzenia, dałam mu kilka wskazówek (taka doświadczona już jestem), poza tym skontaktowałam go z Benem, który też miał zabawić w Mumbaju przez kilka dni (panowie spotkali się i podobno całkiem nieźle się dogadywali). Na lotnisko musiałam wrócić po kilku dniach, żeby odebrać mój bagaż, wtedy też miałam mnóstwo przygód, ale, żeby nie przedłużać: nie polecam Air India.

Zdjęcia ze Swayambhunath:





Zdjęcia z Boudhanath Stupa:
Jazda rikszą rowerową.



 Katmandu

Wrzucam jeszcze opis lotniska w Katmandu, znaleziony na blogu z2strony:
Lotnisko w Katmandu wygląda jak polski dworzec autobusowy w stylu PRL-u w dobie głębokiego komunizmu, gdzie zapomnieli odmalować ściany, wstawić szybę, a pani kasjerka, w tym wypadku pan celnik, siedzi w boksie zrobionym ze sklejki. Nie ma tu ruchomych schodów, nie ma wielkich, cyfrowych obrazów, nie ma półek obstawionych perfumami, alkoholami i workami słodyczy. W zasadzie, to nic tu nie ma. Nijak ma się to lotnisko do tych szklanych, olbrzymich budynków, pod którymi podpisują się sławni architekci. To lotnisko jest bardzo wymowne. To lotnisko szczerze, bez obłudy, bez cienia przesady i bardzo dosłownie krzyczy wielkimi literami „Witamy w Nepalu”, dodając w nawiasie: „Bieda nie zabrała nam uśmiechu z twarzy”.

To już ostatni wpis z Nepalu, wkrótce zacznę nadrabiać zaległości i opiszę, co w Indiach!
Pozdrowienia!


1 komentarz:

  1. Ula no habia leido tu Blog, esta increible! vamos a ver que aventuras se nos vienen!

    OdpowiedzUsuń

Obserwatorzy