poniedziałek, 8 grudnia 2014

Pozdrowienia ze Wzgórza





Pozdrowienia z MUWCI. To miejsce, gdzie możesz rozwijać się na każdej płaszczyźnie. Chcesz uczyć się języka urdu czy chińskiego? Proszę bardzo, zajęcia prowadzą sami native speakerzy. Interesuje cię gra na tabli lub sitarze? Jak najbardziej, szkoła oferuje takie lekcje. Skrycie marzysz, żeby tańczyć jak w filmach Bollywood? Albo wyreżyserować własną sztukę, tworzyć mapy czy organizować wyprawy na lodowce? Tu masz taką możliwość. Jeszcze nie wiesz, co lubisz robić? Możesz spróbować wszystkiego z szerokiej gamy zajęć pozalekcyjnych i triveni. Mahindra to miejsce, które stwarza warunki do rozwoju nie tylko uczniów, ale też nauczycieli. Tak więc mamy nauczyciela filozofii, który zajmuje się recyklingiem i kreatywnym przetwarzaniem odpadów, matematyka, który dokumentuje gatunki motyli obecne w rezerwacie wokół szkoły czy nauczyciela ekonomii, który prowadzi szkolną straż pożarną i organizuje wyprawy górskie.

Pozdrowienia ze Wzgórza. Zmoknij podczas monsunowego deszczu, który może trwać 20 sekund albo 2 godziny. Zapomnij o czystych paznokciach. Przyzwyczaj się, że łazienkę należy dzielić z żabą. Albo dwiema. Wszędzie chodź w klapkach. Albo boso. Naucz się jeść rękami. Zrób sobie kolczyk w nosie. Powieś światełka choinkowe na ścianie w swoim pokoju. Odwiedzaj przyjaciół o północy, żeby zaśpiewać im „sto lat”. Gotuj magii o 2 nad ranem. Zobacz dwie spadające gwiazdy jednej nocy. Nigdy nie przegap lunchu we wtorki. Machaj rękami wokół głowy, kiedy się z kimś zgadzasz. Nie pij czaju w plastikowych kubeczkach. Uważaj na schodach do domku na drzewie. Mów: namaste, thik – hai, chalo.

Pozdrowienia z Indii. Tu wszystko jest możliwe. Zobacz słońce zachodzące nad Ghatami Zachodnimi. Obserwuj egzotyczne gatunki roślin i zwierząt w lesie deszczowym. Skacz do wodospadów. Zjedz lichi prosto z drzewa. Pomóż okolicznym rolnikom w uprawie ryżu. Kup swoje pierwsze sari. Przejedź się rikszą. Zobacz krowy w centrum miasta. Spędź 2 dni w pociągu, podróżując na drugi koniec tego ogromnego kraju. Nurkuj w Oceanie Indyjskim. Odwiedź plantację herbaty. Pamiętaj, żeby zdjąć buty przed wejściem do hinduistycznej świątyni. Naucz się karmić krokodyle. Zrób oryginalną biżuterię z bambusa. Wspinaj się w Himalajach. Wejdź na lodowiec.

Podróżuj. Śnij. Odkrywaj. (M. Twain)

(tekst napisany i wysłany do Towarzystwa Szkół Zjednoczonego Świata w Polsce)



czwartek, 4 grudnia 2014

MUWCI Fest, FRO, kanion i.. śnieg!



Niedawno mieliśmy w szkole MUWCI Fest, czyli wydarzenie charytatywne, organizowane przez Community Fund, które zbiera pieniądze na potrzeby członków naszej szkolnej społeczności, głównie pracowników pochodzących z okolicznych wiosek, którzy czasami mogą mieć problemy finansowe (wypadek, nagła choroba kogoś w rodzinie, etc.). MUWCI Fest to trochę taki bal charytatywny (Janek mówi, ze to festyn parafialny). Były różne koncerty przygotowane przez uczniów, pojedynek rapowy (nauczyciel vs. uczeń), ciastka, napoje i jedzenie przygotowane i sprzedawane przez uczniów i nauczycieli, aukcje i loteria.  Losy kosztowały 10 Rs. każdy, więc były kupowane masowo, także dla naszych Christmas buddies. Do wygrania były kupony na Farmers’ Market, który odbywa się w każdy piątek, bony do Dukaana, czyli szkolnego sklepiku, 50 jajek z cafeterii (osoba, która to wygrała powinna upiec ciasto dla wszystkich), „kilometry” do przejechania szkolnym jeepem, vouchery do Dorabjee’s, super długa kanapka z Subway, pizza z Domino’s, babeczki upieczone przez jedną z nauczycielek, kolacja i pokaz filmu w domu nauczyciela, itd.
Na MUWCI Fest trzeba było się przebrać, a tematem przewodnim były postacie z filmów, książek, seriali, itd. Ja i Mancy (Indie) miałyśmy być Minnie i Micky, ale tego dnia pojechałam rowerem do Paud i wróciłam dość późno, więc nie udało mi się znaleźć różowej ani czerwonej sukienki...

Ja, Sreyo i Sara, czyli nasz pokój.Brakująca twarz to Meghna, która gdzieś się zapodziała.
Na aukcjach można było wylicytować m.in. kolację dla 8 osób u Pelhama (dyrektora), składającą się z 4 dań + 2 drinków (cena wywoławcza: 10 000 Rs.), śniadanie marokańskie (przygotowane przez Aidę z Maroka) czy masaż (ogólnie było dużo obiadów czy kolacji do wygrania, m.in. hiszpańskie, meksykańskie, wietnamskie, tajskie, etc.). Niektóre osoby wystawiły samych siebie na sprzedaż jako „niewolników”, potem możesz takiej osobie rozkazać wszystko i ona musi to zrobić (obowiązuje przez jeden wybrany dzień), np. kazać jej posprzątać cały pokój, powyciągać pajęczyny, zrobić pranie, nosić cię na rękach przez cały dzień – wszystko, co ci przyjdzie do głowy.

Mamy też FRO, czyli meldowanie się na tzw. pobyt stały lub tymczasowy. Jako iż Indie to kraj ogromnej biurokracji, miałam już 3 FRO. Za pierwszym razem pojechaliśmy do Pune (to było całkiem fajne, ludzie, z którymi jechałam byli naprawdę super, prawie całą drogę śpiewaliśmy, a potem pojechaliśmy na pizzę), następnie trzeba było się zameldować na policji w Paud (w pewnej chwili szkoła zmądrzała i zamiast wszystkich uczniów wozić do Paud, zaprosiła policjanta do szkoły, co znacznie ułatwiło proces, jeśli udało ci się załapać na spotkanie z policjantem w szkole), i, wreszcie, kolejny raz do Pune, który trwał naprawdę długo (cały dzień), bo byliśmy dość dużą grupą (bus + jeep) i kilka godzin musieliśmy czekać na zewnątrz, siedząc lub leżąc na trawie, gdzie mieszkają komary, które przenoszą gorączkę Denga. Właśnie mamy w szkole kilka jej przypadków, więc cały campus został czymś spryskany, ale to i tak najprawdopodobniej komary z trawnika przed FRO… To FRO było trochę jak przedszkole, najpierw cały ranek czekaliśmy na jakiegoś super ważnego urzędasa, z którym mieliśmy się spotkać, potem pozwolono nam jechać gdzieś na lunch, a kiedy już wróciliśmy i znowu musieliśmy czekać, wszyscy zasnęli na trawie… Potem podpisaliśmy jakieś dokumenty, odzyskaliśmy paszporty i mogliśmy wracać (po drodze zepsuł się bus i musieli podstawić nowy; ja tym razem jechałam jeepem i ktoś się z nami zderzył z tyłu… takie atrakcje). Zatem mam już spokój z FRO, do czasu następnego wjazdu do Indii, kiedy całą procedurę trzeba będzie powtarzać od początku…

Pecha mieli ci, którzy na FRO musieli jechać w sobotę i spóźnili się na MUWCI Fest. Nasi latinos: Adolfo (Kolumbia), Jorge (Hiszpania), Daniellah (Meksyk).

Jako iż do przerwy zimowej został tydzień (!!!) i trwa wielkie odliczanie w przerwach pomiędzy testami i prezentacjami i całym tym zamieszaniem związanym z końcem semestru, w wolnym czasie dekorujemy nasz domek. Fanny (Norwegia) kupiła czerwone lampki i powiesiła je wokół lustra w łazience, a ja zrobiłam niespodziankę mojej koleżance z pokoju, która jest z Bangladeszu i nigdy nie widziała śniegu, więc powycinałam płatki śniegu z papieru i przykleiłam do okna, kiedy miała zajęcia, zostawiając notkę, że mam nadzieję, że kiedyś zobaczy śnieg. 



Jako iż jestem w Expedition Leadership Service w ostatni weekend zorganizowaliśmy „musical hike”, czyli wyprawę do kanionu, której tematem przewodnim była muzyka. Zgłosiło się naprawdę dużo osób, bo aż 80, i mniej więcej tylko połowa z nich mogła zostać na noc ze względu na ograniczoną ilość miejsc w namiotach (ale i tak wszyscy spali na zewnątrz). Ja byłam w grupie wracającej na noc na campus, ale przy ogniskach, piosenkach z gitarami i ukulele, naprawdę nie chciało się wracać, było pięknie. Stwierdziliśmy, że musimy takie rzeczy organizować częściej.


piątek, 21 listopada 2014

Hindi - pierwsza próba

 
Filmik stworzony przez nauczycieli na przywitanie rocznika 2013-2014, od tego czasu kilku nauczycieli doszło, kilku odeszło, ale większość jest taka sama. W 1:35 jest Harendra, mój nauczyciel hindi, 1:45 to Pelham, dyrektor szkoły, 2:50 to Arvin, który uczy ekonomii, zajmuje się też całą Outdoor Education & Adventure, 3:05 to Liam od filozofii, 3:50 to Ainhoa i Paola, które uczą hiszpańskiego i literatury hiszpańskiej. W roli głównej Henning, taki szalony nauczyciel, który mnie akurat nie uczy.

Namaste!
Od kilku dni zamiast 5, w moim pokoju mieszkają już 4 osoby, a to dlatego, że moja koleżanka nie jest już ze swoim chłopakiem. Upiekłam jej ciasto.

Dziś mieliśmy homestay gratitude evening, czyli wieczór wdzięczności, na który zaprosiliśmy na campus rodziny z okolicznych wiosek, które gościły nas podczas homestay. Było naprawdę miło, mieliśmy jakieś gry i zabawy, potem było krótkie show, potem kolacja i czas na rozmowę z "naszą" rodziną i ofiarowanie prezentu, jeśli ktoś przygotował.

Na hindi zaczęliśmy uczyć się devanagari, czy pisania tych dziwnych znaczków. Jest ich około 40, zasada chyba podobna jak przy czytaniu po rosyjsku. Te 40 to nic w porównaniu z 40 000 znaków w chińskim, zatem język hindi powinien wydawać się śmiesznie prosty, ale, ha, tu zaczyna się zabawa. Mają pary, ba, grupy liter, które brzmią dokładnie tak samo, jednak są różnymi literami i inaczej je się pisze. Moje ucho, które przez 18 lat zdążyło przywyknąć do pewnych dźwięków, wciąż nie potrafi rozróżnić między "t" "zębowym", a tym wymawianym jako "spółgłoska z retrofleksją". Mało tego, żeby wywołać jeszcze większą konfuzję mają w hindi nie tylko dźwięk "t", ale też ten zapisywany jako "th". Oba pomnóż x2, bo mogą być zębowe albo z retrofleksją. Otrzymasz 4 dźwięki, które brzmią IDENTYCZNIE, jednak są zupełnie różnymi literami, z których każdą zapisujesz inaczej. Podobnie z samogłoskami, jest np. "a" i "aa", to drugie wymawia się troszkę dłużej, ale niewprawione ucho i tak nie usłyszy różnicy.
>Tu<  nagranie na youtube, jeśli kilka razy słyszycie ten sam dźwięk, wiedzcie, że to NIE JEST ten sam dźwiek.
Sounds like fun.


Ostatnio na hiszpańskim mieliśmy temat migracji. To ciekawe, że nikt w mojej grupie (oprócz mnie) nie czuje się imigrantem w Indiach, wszyscy planują stąd wyjechać, jednak ja uważam, że mimo wszystko, przez te 2 lata tutaj jesteśmy imigrantami, mamy nawet papiery z FRO.


Zaczyna się już powoli odliczanie dni do powrotu do domu (domu?). Przerwa świąteczna zaczyna się już za 20 dni!!!

Wczoraj nasi Meksykanie na kampusie zorganizowali sesję informacyjną związaną z ostatnimi wydarzeniami w Meksyku i zaginięciem 43 studentów. Sytuacja jest naprawdę napięta i jedynym rozwiązaniem wydaje się być rewolucja.


Poza tym, ten weekend będzie dość pracowity, muszę napisać przemowę na angielski, napisać esej z filozofii i wypracowanie z hiszpańskiego, i może wreszcie uda mi się napisać relację z mojego pobytu tutaj na polską stronę UWC. Zamierzam też podnieść moje umiejętności kulinarne, a konkretnie pieczenia, i tak: w niedzielę mamy house dinner, czyli kolację dziewczyn z naszego pokoju z dziewczynami z pokoju obok w naszym domku, we wtorek mamy adviser dinner, a w następną sobotę jest MUWCI Fest, więc też może coś upiekę. Aha, i muszę jeszcze zrobić ciasto dla chłopaków, którzy pomogą przestawić mi meble w moim "kąciku", stwierdziłam, że mam za mało miejsca i wszystko leży na biurku, więc potrzebna mi dodatkowa szafka, ale żeby ją wnieść muszę przestawić pozostałe meble...

Co to jest adviser group?
Każdy uczeń MUWCI ma swojego "doradcę", czyli takiego jakby wychowawcę, do którego powinien zwracać się w pierwszej kolejności jeśli ma jakieś problemy. Moim jest Aparna, która, tak się składa, uczy też psychologii. Nie, nie mamy indywidualnych spotkań, spotykamy się w każdy wtorek w domu Aparny o 21 zamiast check-in'u z naszym advisorem i naszą grupką. W mojej jestem ja, Fanny (Norwegia), Arti, Saket i Soham (Indie) - pierwszoroczni, i drugoroczni: Maya (Singapur), Tapiwa (Zimbabwe), Lam (Wietnam/Finlandia) i Ritwika (Indie). Krótko mówiąc: mamy najlepszą grupkę ever! Naprawdę, niektóre grupy chodzą we wtorki o 21 i tylko się meldują, my zaś zawsze mamy jedzenie (sami je przygotowujemy!) i gadamy co najmniej przez godzinę! Jako iż w ostatni wtorek się nie spotkaliśmy, bo pierwszoroczni mieli spotkanie z Pelhamem, w ten wtorek musimy to nadrobić, więc organizujemy full wypas kolację, gdzie będzie mnóstwo jedzenia, a może nawet grill, w ogrodzie u Aparny. Niesamowicie się cieszę, że jestem w jej grupie, jest naprawdę świetna i atmosfera jest zawsze miła, inne grupy nam zazdroszczą.

W ogóle gotowanie w MUWCI to gotowanie, które weszło na zupełnie inny poziom, tak prosty, że aż się dziwię, że sama na to nie wpadłam. Nie ma tu kuchennych anytalentów. Jedzenie w MUWCI:
-maggi (maggi tu się gotuje, nie tylko zalewa gorącą wodą; level hard: możesz dodać ser lub dodatkowe przyprawy);
-deser: pokrojone owoce + kawałki czekolady + (opcjonalnie) pokruszone ciastka, wkładasz do mikrofalówki, potem tylko mieszasz;
-deser2: musli prażone na patelni z nutellą;
-("mój" wynalazek) ciasto w kubku, pieczone w mikrofalówce przez 5 minut, zrobione bez przepisu, po prostu wymieszałam wszystkie składniki i DAŁO SIĘ ZJEŚĆ! Życiowy sukces kulinarny.

To przypomniało mi o polskiej czekoladzie; tutejsza jest mega droga  i smakuje jak metal, a zagraniczne kosztują ponad 600 rupii (ponad 30zł/tabliczka!). Za to mają dobre owoce :)
Pozdrowienia z Indii!



piątek, 14 listopada 2014

Chodzenie z zapałkami po szkole...



..czy granie w kamień, papier, nożyce, żeby przetrwać w stanie natury lub umowy społecznej,  przy omawianiu filozofii Locke’a czy Hobbesa to tylko niektóre atrakcje, które mamy w UWC.

-Jakiś czas temu mieliśmy bardzo interesującą lekcję filozofii. Liam wszedł do klasy i powiedział: „Słuchajcie, jest taka sprawa: właśnie dowiedziałem się, że muszę wam wystawić proponowane oceny, tylko problem jest taki, że nie macie jeszcze żadnych ocen! Więc zrobimy tak: sami wystawicie sobie oceny. Napiszecie swoje imię i proponowaną ocenę – A lub B – na kartce i wrzucicie do pudełka. Następnie ja wylosuję 2 kartki i jeśli na obu będzie B, dwie osoby dostaną B, jeśli będzie A i B, jedna osoba dostanie A, a druga C, jeśli na obu będzie A – jedna osoba dostanie A, druga D. Macie 5 minut!”. Oczywiście szybko zorientowaliśmy się, że jest to eksperyment i zaraz zaczęła się dyskusja. Nie wiedzieliśmy, co oznacza A i B ani które jest lepsze. Zastanawialiśmy się, czy równość będzie wtedy, kiedy każdy napisze na kartce to samo i dostanie tę samą ocenę, czy może wtedy, kiedy każdy napisze na kartce to, co chce… Ostatecznie część z nas oddała puste kartki, a część wystawiła sobie „7”, jako znak protestu przeciwko takiemu systemowi. To wszystko zajęło nam zdecydowanie więcej czasu niż te początkowe 5 minut. Kiedy potem spytaliśmy Liama, jaki jest cel tego, powiedział, że sam nie wie. Rok temu wszyscy wystawili sobie B, a dwa lata temu uczniowie umówili się, że wszyscy napiszą B, ale potem kilka osób chciało się schytrzyć i wystawiło sobie A…
Równość a sprawiedliwość...

W ogóle lekcje filozofii są niesamowicie ciekawe. Ostatnio przy temacie sztucznej inteligencji rozmawialiśmy o teście Turinga i taki test przeprowadziliśmy w klasie, używając chat bota. To niesamowicie fascynujący eksperyment, chodzi o to, że są dwie osoby, A i B, A czatuje w swoim imieniu, zaś B może pisać sam, może też wpisywać odpowiedzi chat bota. Zadaniem osoby A jest odgadnięcie, czy rozmawiała z osobą czy z programem. W naszej klasie chyba tylko połowa była w stanie dobrze zgadnąć, to trochę przerażające, nie? Dla zainteresowanych, link do tekstu Turinga: >link<

-Jakoś bardziej podobają mi się ci nauczyciele, którzy sami skończyli szkoły UWC, w moim przypadku są to Liam z filozofii (Atlantic College) i Lilian z ESS (Person College). Mają zupełnie inne podejście do nauki, inny stosunek do uczniów, jakoś bardziej nas rozumieją,  są też niesamowicie ciekawi jako osoby. Fajne jest też to, że nauczyciele w Mahindrze nie są to osoby, które całe życie pracowały jako nauczyciele, mają doświadczenia w pracy i wolontariacie na różnych polach, w różnych organizacjach, nawet niekoniecznie związanych z przedmiotem, którego uczą. Np. Dipika z L&L pracowała w NGO w Afryce i zajmowała się łamaniem praw człowieka  albo Cary, który był dyplomatą w ONZ.

-Jest też sporo dyskusji odnośnie tego, jak powinno wyglądać UWC. I czy UWC nie jest przeciwstawne do IB – UWC vs. IB. Na którymś z piątkowych College Meeting, czyli spotkaniu całej szkoły, gdzie są głównie ogłoszenia i każdy ma prawo się wypowiedzieć, któryś z uczniów wstał i przy wszystkich, też nauczycielach, powiedział „Fuck IB, chrzanić maturę, ja tu przyjechałem dla UWC!”. Jest to bardzo gorący temat i wywołujący spore poruszenie, ostatnio w ramach Disruptive Innovation Festival (www) był panel dyskusyjny dla szkół UWC, i padło tam kilka fajnych propozycji. Skoro UWC i tak stawia na naukę poprzez doświadczanie (tzw. xperimental learning) i różni się od innych szkół, dlaczego nie wprowadzić czegoś innego zamiast IB, np. UWC diploma, który można zdobyć w niektórych szkołach UWC? To też porusza kwestię ustandaryzowanej nauki i egzaminów, bo jak potem mamy być przyjęci na studia? IB głównie obwiniane jest za to, że jest programem dość wymagającym, przez co uczniowie mają mniej czasu, żeby poświęcić się swoim pasjom, temu, co chcą naprawdę robić. Ktoś mówi: „Mam świetny pomysł, żeby zorganizować lekcje astronomii dla dzieci z pobliskiej wioski, ale nawet nie mogę zacząć planować, bo mam zadany esej z angielskiego, laboratorium z chemii i test z matmy w przyszłym tygodniu”… Jako iż MUWCI jest w Azji i mamy też spory odsetek Azjatyckich uczniów, a wiadomo, że Azjaci dobrze się uczą i naprawdę przejmują się nauką, pada też pytanie, czym MUWCI czy UWC różni się od jakiejkolwiek innej szkoły, gdzie można zdawać IB. Np. taki Woodstock w Himalajach, oni też robią mnóstwo fajnych rzeczy, mają wolontariat, IB, mogą się rozwijać na wielu płaszczyznach. Dlaczego UWC jest inne?

Wybierz IB - otwiera wiele drzwi...
 -Teraz trochę lajtowo. Poniżej filmik z flashmobem, który zorganizowali nam drugoroczni w naszym pierwszym tygodniu, kiedy mieliśmy test poziomujący z matematyki.


 Kiedy tak siedzieliśmy poddenerwowani z testami, których nawet nie mogliśmy otworzyć, nagle puścili muzykę. Super, myślimy, to sobie poczekamy. A tu wbiegają drugoroczni śpiewając "we don't need no education". Gdy tańczyli pomiędzy stolikami miałam nadzieję, że w pewnej chwili zabiorą nam arkusze i okaże się, że test odwołany, ale gdzie tam, życzyli nam powodzenia, a my musieliśmy zmierzyć się z liczeniem delty bez kalkulatora.

-Jako iż zbliża się Boże Narodzenie, mamy też tzw. „mikołajki”, czyli secret Santa. Tylko nie jest tak, że prezent dajemy tylko raz; idea jest taka, żeby dla naszego Christmas buddy dawać drobne upominki i robić miłe rzeczy (np. posprzątanie biurka czy zrobienie prania) przez cały miesiąc. A tuż przed Gwiazdką dowiadujemy się, kto był naszym secret  Santa i to właśnie tej osobie przygotowujemy główny prezent. Dlatego jutro jadę do Puny, ponieważ nic nie mam dla mojego buddy, a same karteczki z miłymi słowami to trochę za mało.

-Zaczynamy właśnie PNC extension module. PNC to u nas odpowiednik TOK, czyli coś, przez co musi przejść każdy uczeń IB. Jako iż jest obowiązkowe i prawie wszyscy na to narzekają, nauczyciele wymyślili, żeby część materiału podzielić na moduły, z których uczniowie sami wybiorą sobie jeden, przez co będą mieli większy zapał i kreatywność. Mój rozszerzony moduł to the Voyager Interstellar Record. Odnosi się do projektu, który polegał na nagraniu różnych dźwięków z Ziemi - muzyki, mowy ludzkiej, odgłosów zwierząt i przyrody ,itd., oraz umieszczeniu ich na dyskach i wysłaniu w kosmos na sondach wystrzelonych przez NASA w 1977r. w ramach programu Voyager, można zresztą poczytać o tym w Wikipedii. My będziemy pracować nad czymś podobnym. Najpierw musimy przedyskutować, jaki to ma sens, czy w dzisiejszych czasach w ogóle warto coś takiego robić, jeśli tak, co my moglibyśmy umieścić na płycie czy dysku (i jakich technologii użyć?), czy dźwięki z całej historii ludzkości czy może tylko z XXI wieku albo może tylko z MUWCI. Czym się kierować przy wyborze, jakie kryterium przyjąć? Jestem super podekscytowana, już nie mogę się doczekać!
Poniżej nagranie wysłane w kosmos w 1977r. całość trwa 5 godzin i zawiera m.in. pozdrowienia w różnych językach, koncerty Bacha i Bethoveena, odgłosy bębnów z Peru, odgłos pocałunku, śmiechu, burzy, kroków, szympansa czy pulsu ludzkiego.
Enjoy!


czwartek, 13 listopada 2014

Himalaya chalo!


There are different ships. There are small ships and big ships; but the best ships are friendships. (Ben the Man)



(zdjęcie dzięki uprzejmości Felipe Andres Fontecilla Gutirrez)

(zdjęcie dzięki uprzejmości Felipe Andres Fontecilla Gutirrez)

Wróciłam, żyję, odciski i bąble już się prawie zagoiły. Trochę wspomnień, jak było, "ku pamięci", bo potem zapomnę.

Dzień 1, piątek - Dzień 2, sobota
9:00 rano, dostajemy maila, że wyjeżdżamy nie o 3:30, ale o 2:30 po południu i jesteśmy zwolnieni z ostatniego bloku. Ubrania, które zamówiliśmy jeszcze nie dotarły. Rita jedzie do Pune.
10:30 rano, ubrań wciąż nie ma, nauczyciele masowo odwołują lekcje, więc do końca dnia jestem już wolna, pozostaje mi się jeszcze spakować (chociaż wciąż nie mam co pakować...)
13:30, jemy lunch, wraca Rita, która przywiozła nasze rzeczy z Pune, thanks God, do wyjazdu pozostała godzina.
14:30, spotykamy się przy Social Center, już z namiotami, matami i śpiworami, dostajemy dodatkowo latarki - czołówki, oraz cały karton jedzenia na drogę (paratha i banany; na każdy trek dostajemy to samo, nienawidzę parathy!)
16:00, wyjeżdżamy ze szkoły, trochę późno, bo kierowca gdzieś się zapodział. Czeka nas kilkugodzinna podróż do Mumbaju, plecaki ledwo mieszczą się w busie.
Po przyjeździe na dworzec (brud, smród i ubóstwo, gorzej niż Białystok PKS, chociaż z zewnątrz całkiem nieźle wygląda) mamy trochę czasu do odjazdu pociągu, więc rozkładamy się z wszystkimi plecakami i innymi rzeczami na środku (zajmujemy całkiem sporą powierzchnię) i idziemy coś jeść. W restauracji zabraniają nam grać w UNO (zgadnijcie, kto wziął karty), więc wychodzimy. Potem podstawiają nasz pociąg, klasa to chyba 3 sleeper, czy jakoś tak, jest przemegazajebiszczy, ma łóżka + pościel. Po korytarzu chodzą jacyś goście, sprzedający napoje i przekąski, więc cały czas słyszymy: chai, chai, masala chai, coffee, coffee, chai, pani-water... Potem przenoszę się do przedziału chłopaków i mamy party na łóżkach z całkiem głośną muzyką. Następny dzień prawie cały przesypiam w pociągu, z przerwą na czytanie lektury na  L&L, śniadanie i obiad przynoszą nam do przedziału (w cenie biletu), jem nie wychodząc z łóżka. Po południu przyjeżdżamy do Delhi, gdzie mamy ponad 5 godzin czekania. Idziemy do Connaught Place, gdzie jest mnóstwo sklepów i restauracji, i tam spędzamy większość czasu.Już wiem, które jedzenie w McDonald's mi nie smakuje - to chicken wrap, jest mega pikantny i niedobry. Potem okazuje się, że kilku chłopaków pojechało na zwiedzanie, widzieli m.in. India Gate i pałac prezydencki, trafili też na jakiś koncert w centrum. Zaś Rita i Aparna poszły do SPA, Aparna wykupiła sobie masaż głowy, a Rita ścieła włosy. Wieczorem spotykamy się i wracamy na dworzec, okazuje się, że Ian zgubił portfel. Przed nami kilkugodzina podróż pociągiem do Dehadrun.

Co robimy w pociągu, kiedy się nudzimy...

Nasza grupa na dworcu w Delhi (zdjęcie dzięki uprzejmości Felipe Andres Fontecilla Gutirrez)

Dzień 3, niedziela
O 6 rano nasz pociąg przybywa do Dehadrun, tu spotykamy przewodników, przesiadamy się do busa (plecaki lądują na dachu), zatrzymujemy się w jednym miejscu na śniadanie i rozpoczyna się masakryczna, siedmiogodzinna podróż przez Himalaje, po super wąskiej drodze, tak, że niemal wpadamy do przepaści. Ostatecznie dojeżdżamy do Sangamchatti, tam przesiadamy się do jeepów, bo dalej busem się nie da i docieramy do miejsca, gdzie kończą się drogi, po których może przejechać jakikolwiek pojazd. Przebieramy się, witamy 8 mułów, które od dziś będą nosić nasze namioty i jedzenie (resztę sami nosimy w plecakach) i zaczyna się nasza przygoda. Po przejściu 200 m (!) już chciałam zawrócić, było paskudnie, miałam zawroty głowy i myślałam, że nie dojdę. Zaczęliśmy dość późno, bo ok 17, więc zaraz zaczęło robić się ciemno i marsz przestał być taki przyjemny... Na miejsce dotarłam ok 21, jako jedna z ostatnich, pierwsza grupa dosłownie biegła z przewodnikiem. Potem okazało się, że Rita, która była naszym liderem i miała całkiem duże doświadczenie górskie, szła sama i się zgubiła, na szczęście w porę zawróciła i czekała na przewodników, którzy ją znaleźli. Tego wieczoru dostaliśmy gorącą kolację i przed pójściem spać mieliśmy jedno ćwiczenie: na kartkach papieru mieliśmy napisać o swoich obawach i oczekiwaniach, związanych z tą wyprawą, ale nie tylko, związanych też z MUWCI i życiem w ogóle, potem wrzuciliśmy to do dużej koperty i oddaliśmy Felipe.


(zdjęcie dzięki uprzejmości Felipe Andres Fontecilla Gutirrez)

Jeden z 8 mułów (zdjęcie dzięki uprzejmości Felipe Andres Fontecilla Gutirrez)

Dzień 4
Dopiero rano przy porannym słońcu mogliśmy zobaczyć, w jak pięknym miejscu rozbiliśmy obóz. Byliśmy na zboczu i mieliśmy widok na całą dolinę, otoczoną wysokimi górami. Potem dostaliśmy nasze pierwsze śniadanie, co było jednym z najprzyjemniejszych momentów tej wyprawy. Codziennie na śniadanie mieliśmy Nutellę i masło orzechowe (inne rzeczy też, ale to było najlepsze, bo nie mamy tego na co dzień w MUWCI), jedzenie podczas całego trekku było super, nawet taki zwykły ryż z dalem smakował świetnie, i mieliśmy desery (rozczarowali się ci, którzy pojechali po to, żeby schudnąć). Potem zaczęliśmy marsz, którego trasa wiodła głównie w górę. Przechodziliśmy też przez wodospad w pobliżu małej wioski, okazało się, że to tam powinniśmy byli rozbić obóz poprzedniego wieczoru, ale jako iż było już późno a my zmęczeni, przewodnicy zdecydowali się skrócić trasę. Grupa była dość podzielona, ci na początku byli naprawdę szybcy, ci z tyłu ledwo się wlekli (czyli ja). Po przerwie mniej więcej w połowie trasy zostałam z tyłu grupy (ale wciąż nie byłam ostatnia, parę osób nie dołączyło do grupy nawet po przerwie, tak daleko byli), wlokąc się w moim super wolnym tempie z przerwą co 5 min., żeby złapać oddech (nie żartuję, w pewnej chwili zaczęłam patrzeć na zegarek). Dołączył do mnie Felipe, wolontariusz w MUWCI, który w tym roku skończył UWC w Singapurze. Zatem szliśmy sobie razem, wolnym tempem, aż doszliśmy do punktu, gdzie ścieżka się rozwidlała i nie wiadomo było, gdzie iść. Próbowaliśmy wołać, ale pierwsza grupa była już za daleko, żeby nas usłyszeć i nie wiedzieliśmy, jak daleko jest ostatnia grupa.. Więc zaryzykowaliśmy, wybraliśmy drogę, która wydawała nam się właściwa (na wszelki wypadek na rozstaju zostawiliśmy jedną skarpetę), planując podejść trochę, zobaczyć, co jest za tą górą, być może dogodnić pierwszą grupę. Ten etap trasy był naprawdę piękny, drzewa były żółte i czerwone, liście spadały na ścieżkę, taka złota, polska jesień. Po pewnym czasie, a przeszliśmy już całkiem sporo i nikogo nie spotkaliśmy, zdecydowaliśmy, że nie chcemy, żeby przydarzyło nam się to, co Ricie dzień wcześniej, więc usiedliśmy i czekaliśmy na ostatnią grupę. Rzeczywiście, później dołączyli do nas Rita, Aparna i przewodnik, którzy byli ostatni. Wkrótce dotarliśmy do wioski, gdzie był tylko starszy pan, który przygotował nam chai i maggi (taka zupka chińska - indyjska, najpopularniejsze jedzenie w Indiach). Wioska była teraz opuszczona, tylko latem śpią w niej pasterze, mimo to bardzo spodobała się Felipe, który postanowił, że wykupi tam sobie letni domek... Potem ruszyliśmy dalej, całkiem wolno, super wolnym tempem ostatniej grupy, chociaż ja mogłabym iść odrobinę szybciej. Mimo że oczywiście byliśmy na miejscu ostatni, nie żałuję, bo nauczyłam się mnóstwa rzeczy. Udało nam się przyuważyć mnóstwo zwierząt i ptaków oraz roślin (np. taki gatunek dębu, którego liście są złote od spodu - niestety, Wikipedia o nim nie wspomina, więc nie wiem, jaką ma nazwę systematyczną), Rita, która studiowała biologię wszystko nam wyjaśniała, przy okazji znleźliśmy kość ze szczęki małpy (z zębami), więc pamiątkę z podróży już miałam. Plusy docierania do obozu jako ostatni - wszystko jest już przygotowane i nie musimy martwić się rozkładaniem namiotów. Obóz był już nad jeziorem Dodital, czyli ok 3000 m n.p.m.
Jedno z najwyżej przyrządzonych maggi, gdzieś w Himalajach (zdjęcie dzięki uprzejmości Felipe Andres Fontecilla Gutirrez)

(zdjęcie dzięki uprzejmości Felipe Andres Fontecilla Gutirrez)

Dzień 5
Rano, przed wyruszeniem w drogę, zaszliśmy do hinduistycznej świątyni, która znajdowała się w pobliżu. Mając "czerwone kropki na czole" i błogosławieństwo wszystkich bogów mogliśmy atakować góry. Jednak kapłan nam to odradzał, powiedział, że są złe warunki, lepiej żebyśmy wrócili i nie szli w wyższe góry. Oczywiście nikt nie chciał rezygnować ze wspinaczki, ale liczyliśmy się z możliwością, że będziemy musieli zawrócić. W każdym razie zostaliśmy zaproszeni na jakieś obchody do świątyni po południu. I stała się rzecz niespotykana, wyładowała mi się bateria w aparacie! Po 4 dniach! Nigdy wcześniej nie zdarzło mi nic takiego! Ruszyliśmy w drogę. To była jakaś mordęga. Początkowo szliśmy w górę po kamieniach, gdzie kiedyś płynęła rzeka, potem już zboczem. Cała droga wiodła niemal pionowo w górę. Kiedy doszłam do pierwszego planowanego przystanku (bo tych nieplanowanych było mnóstwo) dowiedziałam się, że przeszliśmy jedynie 200 m, miałam wrażenie, że to było co najmniej 5 km, tak byłam zmęczona. Wlokłam się z tyłu, ale nie ostatnia, potem dogoniłam Ritę, która szła naprawdę wolno ze względu na atak choroby wysokościowej, i razem weszłyśmy na polanę, gdzie dostaliśmy potem lunch. Widok był niesamowity! Później wspięliśmy się na przełęcz (ok 3800m, najwyższy punkt całej wyprawy, pierwszy raz byłam tak wysoko), gdzie był już śnieg! Niestety, jak przepowiedział kapłan, nie mogliśmy iść dalej, ludzie, którzy prowadzili muły powiedzieli, że śniegu jest za dużo i zwierzęta nie będą mogły przejść... Wykorzystaliśmy chwilę wolnego czasu na zabawy w śniegu. Niektórzy widzieli śnieg po raz pierwszy w życiu. Ian (Kenia) powiedział, że najbardziej podoba mu się odgłos, który słyszymy kiedy chodzimy po śniegu. Zrobiliśmy sobie też sesję zdjęciową z naszymi flagami nardowymi (tylko ci, co wzięli, ewentualnie byli na tyle sprytni, żeby zrobić np. z flagi Kostaryki flagę Holandii). Jako iż kilka osób miało poważny ból głowy na tej wysokości, zaraz zaczęliśmy schodzić. Schodenie szło mi znacznie lepiej niż wchodzenie, i jeśli na górze byłam jako jedna z ostatnich, to na dole byłam jako 3. (i pierwsza dziewczyna), co uważam za moje największe osiągnięcie podczas całej wyprawy. Rozłożyliśmy namioty, zebraliśmy dewno na ognisko, potem umyłam stopy w super zimnym jeziorze Dodital (obozowaliśmy w tym samym miejscu co poprzedniej nocy), a następnie witałam przybywających po mnie uczniów. Patricia (Portugalia) podczas schodzenia skręciła sobie kostkę, to jedyny i chyba najpoważniejszy wypadek podczas całej wypawy, mimo to dzielnie szła dalej i była w stanie ukończyć trek. Wieczorem poszliśmy do świątyni, bo było jakieś święto. Kapłan odcinął kolejne kropki na naszych czołach i poczęstował nas jakąś mąką z cukrem (?). To było niesamowite przeżycie: uczestniczyć w tradycyjnych hinduistycznych obchodach w świątyni gdzieś w Himalajach, z dala od cywilizacji. Potem przy ognisku Felipe oddał nam kartki, na których kilka dni wcześniej pisaliśmy o swoich obawach i oczekiwaniach, dając nam czas na przeczytanie i refleksję, a następnie spalenie kartek w ognisku. Jako iż ja głównie pisałam o tej wyprawie, która jeszcze nie dobiegła do końca, zdecydowałam nie wrzucać kartki do ognia, jeszcze kiedyś do niej wrócę.
(zdjęcie dzięki uprzejmości Felipe Andres Fontecilla Gutirrez)

Ian z Kenii, który widział śnieg po raz pierwszy (zdjęcie dzięki uprzejmości Felipe Andres Fontecilla Gutirrez)

(zdjęcie dzięki uprzejmości Felipe Andres Fontecilla Gutirrez)

Dzień 6
Tego dnia rozpoczęliśmy nasz powrót, wracaliśmy tą samą trasą, którą przyszliśmy, ze względu na brak możliwości przejścia przez przełęcz. Trasa była przepiękna, jak wcześniej pisałam, złota, polska jesień, tylko teraz w łatwiejszej wersji, bo prowadziła głównie w dół. Po południu większość z nas poszła umyć się i popływać przy wodospadzie (woda była lodowata), zaś wieczorem przy ognisku mieliśmy tzw. appreciation circle, czyli krąg doceniania: siedząc wokół ogniska każdy z nas miał swoją chwilę, kiedy inni mówili, co lubią w danej osobie, co im się podoba, co doceniają. Wieczory w Himalajach są dość zimne, nie udało nam się docenić wszystkich, skończyliśmy to w pociągu powrotnym, i, wierzcie mi lub nie, to całe docenianie zajęło w sumie 6 godzin, a było nas tylko 20 w grupie, razem z opiekunami. To był dobry czas.

Przeprawa przez wodospad.

Z tyłu hinduska świątynia, w której odbywały się obchody dzień wcześniej.
Dzień 7
Wróciliśmy do cywilizacji, tzn. do miejsca, skąd przyjechały po nas jeepy. Postanowiłam sobie: nigdy więcej trekkingów. Potem przesiedliśmy się do busa i rozpoczęła się kolejna straszna jazda przez Himalaje, jeszcze bardziej przerażająca niż poprzednie, bo po zapadnięciu zmroku. O, i widzieliśmy wschód księżyca nad Himalajami! Pojechaliśmy na nocleg do miejscowości Moosuri, gdzie mieści się Woodstock School, czyli jedna z lepszych międzynarodowych szkół w Indiach z boardingiem (ostatnio wyprzedziła MUWCI w rankingach, a to głównie dlatego, że jako UWC musimy mieć 30% lokalnych uczniów, czyli Hindusów, to i tak za dużo, a jakaś lokalna władza chce wymusić, żeby to było 50%, którego to wymogu szkoła nie spełnia, więc spadła w rankingach, dla zainteresowanych: link do rankingu tutaj).

Dzień  8
Większość uczniów Woodstocku pochodzi z Korei (?, doprawdy, dziwne miejsce, żeby wysyłać dzieci), spotkaliśmy też kilku znajomych, których poznaliśmy podczas MUN w MUWCI. Campus jest ogromny, przejście z bramy głównej do miejsca, gdzie mieliśmy mieć nocleg zajęło trochę czasu i było drogą pod górkę, mimo że obiecałam sobie, że koniec z chodzeniem. Woodstock ma całkiem nieźle rozwinięty program edukacji outdoorowej i też jeżdżą w Himalaje (mają znacznie bliżej), i to nie tylko z uczniami w naszym wieku, ale też z tymi w wieku przedszkolnym czy z podstawówki. Mieliśmy chwilę, żeby obejrzeć szkołę: jest super, bardzo mi się podobała, bardziej "przytulna" niż MUWCI. Kiedy Meytar (Izrael) zobaczył ich siłownię i boiska do piłki ręcznej i nożej i wiele innych, już chciał tam zostać. Ale nie ma się co dziwić: to szkoła prywatna, dość duża (ok 300 uczniów), prawie wszyscy płacą pełne czesne, może kilka osób jest na stypendiach, u nas w MUWCI jest odwrotnie: niemal każdy jest na stypendium. Och, i tego dnia na śniadanie był serek topiony w plasterkach, w takich plastikowych woreczkach, po prostu jak w Europie, aż się wzruszyłam (jedzenie to bardzo wrażliwy temat). Potem poszliśmy do miasta, Moosuri, gdzie odwiedziliśmy bazar, a potem pojechaliśmy rikszą rowerową (słaby wynalazek, pod górkę kierowca musiał pchać rower) do szkoły tybetańskiej, która została założona przez Dalajlamę i gdzie uczą się tybetańscy uchodźcy (uczą się metodą Montessori, która zaczęła mnie fascynować, jak tochę o tym poczytam to może potem opiszę ją krótko).Było bardzo miło, dostaliśmy herbatę i ciastka, a przewodnik opowiadał nam o wszystkim, i to było ciekawe: przewodnik mówi: "rok 1950 - chińska inwazja w Tybecie", zaś chińska koleżanka, która była z nami mówi potem: "hmm, ciekawe, w szkolnych podręcznikach w Chinach rok 1950 to wyzwolenie Tybetu"... Zupełnie inna perspektywa. Miałam też mały kryzys, moje bąble na stopach tak bardzo dały się we znaki, że nie byłam w stanie chodzić i musialy zostać natychmiast opatrzone. Opuszczając szkołę większość z nas kupiła sobie torby w tybetańskie wzorki, uszyte przez uczniów tej szkoły, co dało początek nowej modzie w MUWCI. Wieczorem wróciliśmy do Woodstocku, gdzie zjedliśmy kolację, a potem pojechalismy do dworzec, skąd mieliśmy pociąg do Delhi.

Dzień 9
Tym razem w New Delhi była krótka przesiadka, tylko 3 godziny czekania na 27-godzinny pociąg do Pune. Nie był taki fajny jak poprzedni, nie mieliśmy darmowego jedzenia, musieliśmy za nie płacić i wcale nie było tak dobre (czyt. było ostre). Potem zebraliśmy się razem, ustanawiając chyba rekord, 20 osób (głównie białych) w jednym przedziale w pociągu w Indiach i kontynuowaliśmy appreciation circle, co zajęło trochę czasu. Po korytarzu wciąż chodzili goście, którzy sprzedawali chai, chai, masala chai, chai, coffee, coffee, chai, pani-water, chai.. Nagle przyszedł jeden gościu z pełnym workiem popcornu, wyobraźcie sobie taki ogromniasty worek jak na ziemniaki tylko że z popcornem. Za cały worek chciał 5000 rupii, czyli trochę drogo, więc żeby nie wsypywał nam tego popcornu do plastikowych woreczków, bo to bardzo nieekologiczne, daliśmy mu torbę materiałową (a la eko), którą napełnił popcornem, który potem jedliśmy, siedząc w 20 osób w jednym przedziale. Żeby jakoś zabić nudę robiliśmy sobie mehendi na rękach, to już chyba moje 3. w Indiach, wytatuowałam sobie też "Himalaje" w hindi.

Dzień 10
Bus z Pune do szkoły, wróciliśmy po południu, specjalnie dla nas przedłużyli niedzielny brunch. Pierwszy porządny prysznic od tygodnia.


Kilka luźnych myśli, które nie wiem, gdzie zapisać:
-Chyba byliśmy jedynym Project Week, który tak silnie połączył grupę. Wszystkie nasze spotkania przed wyjazdem, team-building itd. sprawiło, że nie jechaliśmy jako pojedyncze osoby, ale jako drużyna, co było naprawdę fajne.
-Pierwszego wieczoru, kiedy siedzieliśmy razem czekając na kolację, zastanawialiśmy się, jaka może być temperatura. Ktoś powiedział, że ok. 14 stopni. Na to Ian zdecydowanie zaprotestował, powiedział, że najniższa temperatura, jaką dotychczas doświadczył to było 11 st. i on doskonale pamięta, jak zimno wtedy było, a teraz jest znacznie chłodnej, więc musi być na pewno poniżej 10... Albo któregoś ranka chodził pomiędzy namiotami, ubrany we wszystkie ubrana i owinięty w koc, który dodatkowo nosił ze sobą, mówiąc, że jest tak zimno, że chce mu się płakać... Stwierdził, że już wie, jak czuje się zamrożon kurczak... I nie rozumie, czemu ludzie opuścili ciepłe klimaty.
-Pierwszy raz korzystałam z odzieży termicznej, którą zamówiłam kilka dni wcześniej, i muszę przyznać, że to genialny wynalazek, niesamowicie praktyczna, wykonuje prawie całą pracę za ciebie. Ogólnie polecam.
-Już kiedy wyjeżdżaliśmy kilka osób było przeziębionych, spanie obok siebie w namiotach i pociągach doprowadziło do tego, że wszyscy z projektu wróciliśmy chorzy, kilka osób kontynuuje go w Med Center.
-I znalazłam Snickersy w kiosku na dworcu w Delhi! Od razu kupiłam kilka, nie są zbyt popularne w Indiach i dość ciężko je dostać.

Podsumowując: mój Project Week był cudowny, mimo że czuję się wciąż zmęczona i to nie fizycznie, ale psychicznie, to chyba głównie przez te mega długie podróże busami i pociągami. A w Himalaje jeszcze na pewno kiedyś pojadę!

Już na przełęczy. Na pierwszym planie Felipe (Chile), autor większości zdjęć, które wstawiłam na bloga.

Obserwatorzy