piątek, 26 września 2014

Takie rzeczy tylko w Indiach

Ostatnio natknęłam się na listę paradoksów, które są możliwe tylko w Indiach. Po miesiącu życia tutaj o wszystkich mogę powiedzieć jedno: true. Taka jest prawda.


Poniżej moje ulubione:
-Oddawanie moczu na ulicy jest ok, ale całowanie się już nie.
-Aby przejść na drugą stronę jednokierunkowej ulicy trzeba patrzeć w lewo i w prawo.
-Wszyscy się spieszą, nikt nie przybywa na czas.
-Niebezpiecznie jest rozmawiać z nieznajomymi, ale wzięcie ślubu z jednym z nich jest zupełnie w porządku.
-Przeklinaj po angielsku i ludzie powiedzą, że jesteś cool; przeklinaj w hindi, a będą cię uważać za źle wychowanego.
-Indie to 6. kraj pod względem liczby mieszkających w nim miliarderów. Żyje tu także 1/3 najbiedniejszej ludności świata.
-Więcej pieniędzy wyda się na wesele córki niż na jej edukację.
-Buty sprzedaje się w klimatyzowanych sklepach. Warzywa, które jemy - na ulicy.
-Musisz skończyć 8 klas, żeby zostać robotnikiem. Nie potrzebujesz żadnych kwalifikacji, żeby rządzić krajem.

Tutaj pełna lista: >>klik<<

Indie to kraj kontrastów...

środa, 24 września 2014

Koniec żartów


Koniec żartów, panowie, zaczęła się szkoła…

Nauka w Indiach, w systemie IB, w szkole UWC, w międzynarodowym środowisku jest zupełnie inna niż moje lekcje w Polsce. Primero, nasz plan lekcji nie jest planem od poniedziałku do wtorku, ale jest przygotowany na cykl siedmiodniowy, od Day 1 do Day 7. Tzn. jeśli Day 1 wypada w poniedziałek, to Day 7 jest we wtorek (weekendy mamy wolne od zajęć), a następny Day 1 jest w środę i zaczyna się kolejny cykl. Godziny lekcyjne to „bloki” od A do G, które trwają zwykle 50 min. Pierwszy blok zaczyna się, uwaga, o 7:30… (powinien zostać zakazany). Dlatego zwykle wstaję o 6:30, żeby móc się spokojnie ogarnąć i zdążyć na śniadanie, zresztą w Polsce też wstawałam o tej porze, a nawet wcześniej, tutaj nie muszę jednak tracić czasu na dojazdy, dojście z mojej wady do AQ zajmuje mi 5 min (tylko dlatego, że wolno chodzę; jak się postaram to da się dojść w 1 min). Niektórzy uczniowie wstają o 7:25 i idą na zajęcia w piżamie, MUWCI zdecydowanie nie jest miejscem, w którym ktoś przejmuje się wyglądem. Pierwszy blok kończy się o 8:20 i mamy 20 min. na śniadanie, dla mnie jest to już drugie śniadanie, bo wolę unikać kolejek w cafeterii i walki o dostęp do tostera, więc chodzę na śniadanie z samego rana. Potem mamy dwa kolejne bloki po 50 min, a następnie tzw. Double Block, który trwa 1,5h, w jego trakcie jest też 10 min. przerwa na jakiegoś snacka. Potem mamy jeszcze jeden blok i na samym końcu jest Long Block, trwający 1h 15min (zwykle trwa krócej, ponieważ, przynajmniej w moich grupach, jesteśmy już tak zmęczeni i głodni, że nauczyciele wysyłają nas wcześniej na lunch). Ostatnia lekcja kończy się o 14:10, potem idziemy na obiad. Nie wszystkie przedmioty mają double blocki, long blocki czy first blocki (pierwszy blok), więc czasami double Block mam wolny, i to mega relaksujące i fajne, że w środku dnia mogę wrócić sobie do domu, pospać, wziąć prysznic, posurfować na necie czy zajść do biblioteki, a potem wrócić na kolejne lekcje.

PRZEDMIOTY I NAUCZYCIELE:
Międzynarodowy charakter szkoły tworzą nie tylko uczniowie, ale też nauczyciele, pochodzący właściwie z całego świata. Moje przedmioty zmieniałam chyba z 15 razy, zanim poczułam się w miarę usatysfakcjonowana.
-Spanish B HL, czyli hiszpański na rozszerzeniu – jedyny przedmiot, na którym coś rozumiem… Uczy nas Paola, która jest z północy Hiszpanii. Lekcje wyglądają zupełnie inaczej niż w Polsce, bo polegają na ciągłej dyskusji na różne tematy. Np. ostatnio rozmawialiśmy o przesądach, to niesamowicie ciekawe, kiedy ludzie w mojej grupie, którzy są z Francji, Maroka, Holandii, Portugalii, Brazylii, Hawajów, mówią o przesądach w swoich krajach, można usłyszeć naprawdę interesujące historie. Aha, i w tej grupie mam rekordową liczbę Hindusów: aż 1, który zresztą większość życia spędził w USA, więc się nie liczy :).
-ESS – Environmental Systems & Societies, czyli takie połączenie biologii z ekologią. Uczy nas Lilian z Gwatemali, osoba niesamowicie pozytywna i optymistycznie nastawiona do życia - <3.
-Math Studies 1 year – czyli matma dla idiotów, ale żeby nie było tak prosto, w skondensowanej wersji: zamiast 2 lat, materiał przerabiamy w  1 rok. Ogólnie nie jest to przedmiot tak głupi, ale dobrze przygotowujący na studia humanistyczne, np. mamy bardzo dużo statystyki, właśnie ją zaczęliśmy. Uczy nas Seemitha z Indii, która jest moim jedynym nauczycielem off-campusowym, czyli dojeżdżającym do szkoły.  Stara się być bardzo poważna i sztywna, ale jest ok. Zawsze jak czegoś nie wiemy możemy spokojnie ją pytać o wszystko, a ona podejdzie i wytłumaczy. W sumie prawie nie ma liczenia, całą robotę wykonuje za nas GPC, czyli Graphic Display Calculator. Jest to urządzenie tak mądre, że liczy za nas równania, funkcje, przedstawia nawet ich wykresy. Aha, uczniowie są wręcz zobowiązani do używania kalkulatora, zwłaszcza na lekcji i egzaminach (!!!).
-Filozofia HL. Liam z Australii jest świetnym nauczycielem, dzięki niemu naprawdę można polubić czy pokochać ten przedmiot. Właśnie zaczynamy filozofię polityczną i czytamy Hobbesa, który jest mega trudny, także dla native speakerów, gdyż jego teksty są w bardzo skomplikowanym, starym angielskim. Na przyszły tydzień mamy zadany esej na temat „Co jest najważniejsze w życiu?”, odwołując się do wybranego tekstu filozoficznego, który przeczytaliśmy (800-1200 słów). Chyba napiszę, że jedzenie, powołując się na poglądy Thoreau.
-Zamiast przedmiotu artystycznego wzięłam drugi język, czyli hindi ab initio. Nauczyciel, Hindus, jest naprawdę uroczy. Cały czas rozmawiamy o jedzeniu – jedyna rzecz, którą potrafię powiedzieć w hindi po prawie miesiącu nauki to „kam masala”, czyli „nie za ostre”. Poza tym oglądamy naprawdę głupi film Bollywood, żeby „osłuchać się z językiem”. Będąc typowym produktem polskiej edukacji, gdzie duży nacisk kładzie się na naukę gramatyki i ćwiczenie jej, lekcje hindi wydają mi się bardzo chaotyczne i niezorganizowane, być może dlatego, że nasz nauczyciel stawia na naukę słów i zwrotów przydatnych w codziennym życiu, co skutkuje tym, że potrafimy powiedzieć „Jak się nazywasz?” nie znając nawet zaimka osobowego „ty”. Myślę, że jest to tymczasowe, bowiem w następnym tygodniu wyjeżdżamy na „długi łikend”, więc powinniśmy znać jakieś podstawowe wyrażenia, żeby przetrwać. Jesteśmy jedyną szkołą IB, gdzie można uczyć się hindi (także na rozszerzeniu), jest to program pilotażowy, więc jeśli ktoś wybiera hindi nie może wziąć innego kursu, który również jest dopiero co wprowadzany, czyli np. Global Politics (na początku to wybrałam, ale potem zmądrzałam i porzuciłam). Co ciekawe, na zajęcia hindi dla początkujących chodzi też kilku Hindusów, którzy nie znają tego języka. Ci uczniowie z poza Indii, którzy nie wybrali hindi jako przedmiotu będą musieli chodzić dodatkowo na zajęcia konwersacyjne z hindi bądź marathi (lokalny język). W ogóle hindi jest bardzo ciekawy, obowiązuje w nim zupełnie inny szyk zdania niż w polskim czy angielskim: podmiot + dopełnienie + orzeczenie. Czyli kiedy chcę powiedzieć, że pochodzę z Polski, mówię: Ja Polska z pochodzę. W hindi jest też najpiękniejsze zdanie, jakie dotychczas słyszałam: kiedy chcesz powiedzieć „miło mi cię poznać” czy „dobrze cię widzieć”, dosłownie w hindi powiesz: „kiedy cię ujrzałem przyszło do mnie szczęście”. Ciekawy jest też grzecznościowy sposób zwracania się do nieznanych czy starszych od nas osób, mówi się „starszy bracie” do mężczyzny bądź „starsza siostro” do kobiety. Na razie nie uczymy się pisać tych dziwnych znaczków (sanskryt), jeśli robimy jakieś notatki to tylko w alfabecie łacińskim.  Warto wspomnieć, że hindi nie ma oficjalnej transkrypcji czy zapisu fonetycznego, nam nauczyciel podaje ustandaryzowaną wersję dla osób angielskojęzycznych, ale ja, jako osoba, której pierwszym językiem jest polski, mogę zapisywać wyrazy tak, jak ja je słyszę. Np. supermarket, w którym zwykle robimy zakupy w Pune to Dorabjee, którego nazwę mogę zapisać jako Dorabdżi, bo tak łatwiej mi zapamiętać wymowę.
-Ostatni przedmiot to English Litterature & Language HL. To był mój pierwszy wybór, potem chciałam zmienić na English Litterature, jako iż większy nacisk kładzie się tam na te klasyczne teksty, które chyba bardziej mnie interesują, jednak nie było to możliwe, gdyż w tym bloku miałam już coś innego, tak więc zostałam z Eng L&L, z czego nie jestem do końca zadowolona, ale przynajmniej zmieniłam grupę: w pierwszej połowę stanowili native speakerzy (Kanada, USA, Wlk. Brytania), a drugą połowę Hindusi (którzy od małego uczą się w szkołach po angielsku, gdyby ktoś nie wiedział). I ja. Czułam się w tej grupie bardzo źle, więc teraz trafiłam lepiej: jestem w grupie, w której większość ludzi posługuje się angielskim jako 2. bądź 3. językiem. Może to wina nauczycielki (Dipika z Południowej Afryki) albo książki, którą omawiamy (An Imagnary Life – Malouf), L&L wydaje mi się naprawdę trudne, nie rozumiem wszystkiego, mam wrażenie, że to odzywanie się na lekcji to jakiś bullshit. To chyba jedyna lekcja, na którą zupełnie, zupełnie nie chce mi się chodzić. Mam nadzieję, że to mi się jeszcze odmieni, w razie czego rozważam opcję kursu pt. Polish self-taught, który na pewno będzie łatwiejszy i po roku będę miała spokój (wszystkie self-taughty są jednoroczne), ale, z drugiej strony, przyjechałam tu też po to, żeby nauczyć się angielskiego, więc to musi być na początku trudne i wydawać się dużym wyzwaniem.
-Teoretycznie na IB ma się 6 przedmiotów, można mieć dodatkowo 7., ale to opcja hardcorowa. W mojej szkole 7. przedmiot jest obowiązkowy i jest w ramach teorii wiedzy (TOK), tylko tu nazywa się PNC – People, Nations, Cultures. To jakiś bullshit, rozmawiamy o takich rzeczach jak truth theories, czytamy teksty, z których wynika, że being wrong is right, being right is wrong, czy dyskutujemy nad pytaniami takimi jak: „No one can be both scientific and religious”, „There is no such thing as ‘scientific proof’”, „Scientists should not be held responsible for the uses to which their discoveries are put”, „History is not a science” czy „The methods of the scientist are totally different to those of the mathematician”. Dostaliśmy całą tabelkę z takimi i innymi podobnymi twierdzeniami i musieliśmy zdecydować, czy się zgadzamy czy nie, czy nie jesteśmy pewni. Podobno jest jakiś podręcznik do PNC, ale nie wydaje mi się, żeby nasz nauczyciel go używał. Pochodzi z Indii/Południowej Afryki, to jest chyba 4. szkoła UWC, w której pracuje, mógłby już dawno być na emeryturze, ale lubi swoją pracę, podobno powiedział, że chce tu pracować, nawet jeśli mieliby mu nie płacić. Uczy historii, i jest naprawdę nietypowy: podczas pierwszej lekcji PNC wziął krzesło, postawił je sobie na brodzie (!), opuścił ręce i zaczął tańczyć! CAŁY CZAS Z KRZESŁEM NA BRODZIE! Zresztą nasze dyskusje na PNC wcale nie dotyczą tematów, które powinniśmy poruszać, ostatnio rozmawialiśmy o tym, czy Duńczycy rzeczywiście są najszczęśliwszym narodem na świecie, o tym, czy Wietnam to tylko wojna (mówiła dziewczyna z Wietnamu), ostatecznie zaczęliśmy rozmawiać o Żydach (okazuje się, że tacy są też  w Indiach). W ogóle większość nauczycieli tutaj nie wpisuje się w schemat typowego nauczyciela: mają tatuaże, kolczyki w nosie, nauczycielki hiszpańskiego są lesbijską parą, i, o zgrozo, niektórzy prowadzą lekcje nie w sali, ale na zewnątrz.

Może to kwestia języka angielskiego, w którym do wszystkich zwracasz się "you" albo szkół UWC, gdzie nauczyciele mieszkają na kampusie z uczniami, jedzą z nimi na stołówce, widzimy ich, jak sobie po południu uprawiają jogging czy razem z nami chodzą na zajęcia pozalekcyjne, bo też chcą się czegoś nauczyć - to i może inne czynniki sprawiają, że nie ma między nami takiej bariery nauczyciel - uczeń, wiemy, że możemy zwrócić się do nich w każdej sprawie.

Jak na początku wspomniałam, życie szkolne tutaj niesamowicie różni się od tego, które znałam w Polsce. Stwierdziłam z Jankiem, że przyjeżdżając z Polski jesteśmy na to zupełnie nieprzygotowani, bo nagle zostajemy wyrwani  z bezpiecznej przystani testów wielokrotnego wyboru i rzuceni na głęboką wodę pisania esejów w ramach sprawdzianów czy zaliczeń, które są trudne, nie tylko ze względu na problemy z językiem. Na szczęście mamy duże wsparcie, zarówno od nauczycieli, jak i uczniów, którzy np. tworzą nieformalne grupy dla osób, które mają problemy z językiem, podczas których mogą w luźnej atmosferze podzielić się swoimi przeżyciami i zobaczyć, że nie tylko oni mają ten problem. Grupa nazywa się WHAT?, ponieważ zwykle jak czegoś nie rozumiemy po angielsku to to właśnie pytanie zadajemy :). Więcej o tym napiszę innym razem, jak też nabiorę trochę dystansu do niektórych szkolnych spraw. Na razie wstawiam zdjęcia "gratisów", które dostaliśmy od szkoły:
Lilian (nauczycielka ESS) przygotowała nam tzw. name tagi zrobione z bambusa.

Tu moje imię po japońsku.

Torba ekologiczna musi być. W środku zeszyt (oczywiście w linie) i podstawowe przybory szkolne - bardzo przydatne, jeśli jedyne szkole rzeczy, które się wzięło to podręcznik z chińskiego...
 Są też fajne plannery, czyli kalendarze książkowe na cały rok czy kubki termiczne (tego jeszcze nie dostałam, muszę posadzić drzewo, można też było zebrać śmieci w ten weekend, ale byłam wolontariuszką na MUN).
Pozdrowienia!

piątek, 12 września 2014

Ula ze Wzgórza

Moje Wzgórze jest po prawej.
Pierwszy spacer po campusie. Od lewej: Ronit i Akke (Holandia), Fanny (Norwegia, jej imię czyta się tak samo jak angielskie funny - czyli zabawny, śmieszny), Brishti (Indie), Sara (Kanada), Yeal (Izrael), Jose (Gwatemala)

Już dziś w mojej szkole kończy się okres próbny i zaczynają lekcje, ja tymczasem leżę sobie w Med Center, walcząc z gorączką i katarem. Miałam kurować się w swoim pokoju, gdyż nie było już wolnych łóżek - wszyscy mają jakieś żołądkowe sensacje - jednak, specjalnie dla mnie, właśnie zwolniło się łóżko, więc dzisiejszą noc spędziłam z garstką nastolatków, borykających się z problemami zdrowotnymi. Plusy Med Center: uno - nie idę na zajęcia, dos - dali mi za darmo Sprite, o którym w życiu nie powiedziałabym, że to Sprite, gdybym nie widziała, jak nalewają go z butelki. Otóż ten Sprite w ogóle nie smakuje jak Sprite i nie ma w sobie ani trochę gazu!

Dziś opiszę campus, na którym spędzę najbliższe dwa lata, mieszkając i ucząc się wśród drzew bananowych, bambusów, kaktusów i tysiąca innych roślin, których nazw jeszcze nie znam.
-Szkoła położona jest na wzgórzu, otoczonym kilkoma dolinami i płynącą rzeką (Mulshi River).
-Uczniowie i nauczyciele mieszkają w wadach, wada w języku hindi znaczy "dom" i są to takie rodziny domków, trochę jak Gryffindor czy Hufflepuff w Harrym Potterze. W każdej wadzie jest kilka domów, te, w których mieszkają uczniowie składają się z 2 pokoi (w każdym mieszkają 4 osoby) i łazienek (które nieraz musimy dzielić z żabami czy jaszczurkami - plusy uczenia się w samym centrum rezerwatu bioróżnorodności). Domy nauczycieli znajdują się w innej części wady i są większe, wyposażone w kuchnie, stanowią takie małe mieszkanie. Mamy 5 wad. Ja mieszkam w W4 H9R, czyli w wadzie nr 4, w domku nr 9, w pokoju po prawej. W sumie moja wada jest uznawana za jedną z lepszych, ponieważ pokoje nie są za małe i jest blisko wszystkiego. Najnowsza jest wada 5, wybudowana kilka lat temu, w której pokoje są najbardziej przestronne i każdy ma własną, naprawdę ładną łazienkę. Jednak mówi się, że to ma też swoje minusy, że te pokoje są niemal jak apartamenty, że ludzie cały czas w nich siedzą i nie mają okazji do integracji.Każda wada ma też wspólny pokój, tzw. common room, gdzie są sofy, stół, krzesła, jest też lodówka (w której nie ma co zostawiać jedzenia, bo i tak ukradną) i indeks kuchenny, jeśli więc ktoś (jak moja drugoroczna, Ada) nie przepada za jedzeniem w kafeterii, może sam sobie gotować. Jest też pralnia, wyposażona w 3 pralki i suszarki (czynne tylko podczas monsunu, kiedy jest tak duża wilgotność powietrza, że pranie potrzebowałoby tygodnia, żeby wyschnąć). Każda wada ma też swojego strażnika.
Główne wejście do wady 4 (ja zwykle używam skrótów).

-Niedaleko mojej wady (mówiłam, że jest blisko wszystkiego?) jest tzw. social center, gdzie jest Dukaan (czyli szkolny sklepik, prowadzony przez uczniów, dukaan w hindi znaczy "sklep"), mini bar, gdzie można kupić sobie coś na gorąco, stół do ping-ponga, brydża, piłkarzyki i telewizor plazmowy oraz, największa atrakcja, basen (z palmami). Obok jest też siłownia.

Zgadnijcie, co to....

(to zdjęcie wstawiam tylko po to, żeby wzbudzić zazdrość wśród moich znajomych) (basen jeszcze przed wyczyszczeniem i napełnieniem czystą wodą)

-Naprzeciwko Social Center jest Medical Center, w którym właśnie jestem, i do którego przychodzi się, żeby dostać zwolnienie z lekcji.
-Cafeteria - to tam właśnie jemy wszystkie posiłki, przed wzięciem talerza i tacki trzeba się zarejestrować, przykładając palec do czytnika.
-AQ, czyli budynek szkolny, gdzie znajduje się większość klas, niektóre bez ławek i krzeseł, bo nauczyciele prowadzą lekcje siedząc na materacach i poduszkach. Obok jest art center, gdzie odbywają się lekcje przedmiotów "artystycznych".  Są też pokoje nauczycielskie i AQ - common room, gdzie można czekać na lekcje i gdzie są "pigeon holes", w których można zostawiać wiadomości dla innych uczniów. Tu też będę znajdowała listy i pocztówki, które do mnie wyślecie, hah XD




Droga do Art Center.
-Science labs, czyli sale, gdzie prowadzone są takie lekcje jak biologia, fizyka, chemia, ESS.
-Admin Block, czyli wszystko, co związane z administracją: gabinet dyrektora, księgowość, miejsce, gdzie można zamawiać jeepy i busy, IT Center, wyposażone w komputery i drukarki, Reprographics, gdzie można kupić zeszyty i podstawowe przybory szkolne czy zeskanować dokumenty.
-Biblioteka, połączona z sekcją, gdzie uczniowie mogą w spokoju pouczyć się czy odrobić lekcje.
-MPH - Multi Purpose Hall - aula, na której odbywają się przedstawienia, show, imprezy, niektóre lekcje, egzaminy, spotkania całej szkoły.
-SPACE - jest tu sala taneczna z lustrem oraz są tu też wszystkie instrumenty.
-Guest Houses - tu mieszkają osoby odwiedzające, goście, rodzice, znajomi.
-Boiska do koszykówki i piłki nożnej oraz biodome, czyli kopuła, wewnątrz której można pograć np. w badmintona.
-Internet Hill, czyli jedyne miejsce na campusie, gdzie nie ma internetu. Uczniowie nieraz organizują tam sobie wycieczki.
Xuhan (Chiny) na Internet Hill.

Campus jest dość duży i wciąż na niektóre lekcje udaje mi się trafić tylko przez przypadek. Szkoła podobno wygrała jakąś nagrodę architektoniczną (za użycie lokalnych materiałów), jednak uważam, że na to nie zasługuje, gdyż większość chodników, kiedy spadnie monsunowy deszcz, staje się niesamowicie śliska, tak śliska, że złamane kończyny są na porządku dziennym. Aha, wokół campusu znajdują się też farmy organiczne, prowadzone przez uczniów w ramach zajęć dodatkowych, owoce i warzywa sprzedawane są zwykle w piątki, nie ma więc potrzeby jeżdżenia za każdym razem po świeże produkty do Paud czy Pune.
Tzw. mały domek na drzewie.



A to ten właściwy, roztacza się z niego piękny widok na dolinę i płynącą w niej rzekę.

Niestety, jak byliśmy tam ostatnio to trochę połamały się schody...




Zdjęcie zrobione podczas biodiversity walk wokół kampusu. Ten krab jest jeszcze mały, więc Soham (Indie) może spokojnie wziąć go w ręce.

niedziela, 7 września 2014

Ganesh Festival + zakupy w Pune



Hejo!
W tym tygodniu w stanie Maharasztra w Indiach obchodzi się święto boga Ganeshi (गणेश   dla ciekawskich), który, wg Wikipedii, jestprzywódcą ganów (pośrednich bóstw), dew mądrości i sprytu, patron uczonych i nauki, opiekun ksiąg, liter, skrybów i szkół. Syn Śiwy i Parwati”. Przedstawiany jest zwykle jako czteroręki mężczyzna o głowie słonia z jednym kłem, trzymającego w dłoni naczynie ze słodyczami.

Świętuje się przez około 10 dni, ostatniego dnia topi się posąg boga w rzece. W tym roku główne obchody wypadają jutro i w związku z tym, że wszystkie drogi będą bardzo zatłoczone ze względu na różne procesje i pochody, nauczyciele, którzy mieszkają poza kampusem mają wolne, czyli przepadają nam niektóre lekcje. Niestety, akurat jutro wszystkie zajęcia mam z tymi „kampusowymi” nauczycielami… W naszej szkole święto Ganeś Ćaturthi obchodziliśmy w czwartek. Zaczęło się od tego, że zebraliśmy się za kafeterią i zaczęliśmy obrzucać się kolorowymi proszkami (jee!), jednak nie tak kolorowymi jak na Holi, używa się bowiem tylko żółtego, pomarańczowego, czerwonego, różowego i fioletowego. Kiedy już wszyscy byli porządni ubrudzeni (specjalnie nałożyłam biały t-shirt; białe tenisówki tylko przez przypadek..) i zdążyli się natańczyć i naskakać przy tej dziwnej indyjskiej muzyce, podeszliśmy do jaskrawo oświetlonej świątyni, gdzie stał posąg Ganeshi (jeśli ktoś chciał wejść do środka musiał zdjąć buty), po czym zaczęły się krótkie modlitwy, z których nic nie zrozumiałam, a mój udział polegał jedynie na rytmicznym klaskaniu. Następnie każdy z nas dostał mega słodkie ciastko (o takim typowo indyjskim smaku, w Polsce nigdy czegoś takiego nie próbowałam) – prezent od boga i, tańcząc i obrzucając się kolorowym proszkiem, zaczęliśmy schodzić w dół wzgórza. Jako iż jechał za nami traktor, który miał na przyczepie posąg boga, posuwaliśmy się bardzo wolno, tak wolno, że zdążyłam się znudzić, i zanim pochód doszedł do wioski, która leży u podnóża wzgórza, zawróciłam i skorzystałam z okazji, że jeszcze jeden, ostatni prysznic w moim domku był wolny. Jeszcze dziś moje włosy są matowe przez ten proszek. A moje koleżanki blondynki za darmo miały farbowanie, psy zresztą też jeszcze chodzą jakieś kolorowe. Aparatu oczywiście ze sobą nie wzięłam, więc zdjęcia jak zwykle kradnę od moich znajomych.
Nizar (Maroko)

Natasha (Pakistan)

Nanako (Japonia) i ja już po powrocie z obchodów.
Dziś po południu pojechałam do Pune z Adą i jeszcze kilkoma osobami. W sumie było nas w jeepie siedmioro + kierowca, kiedy widzieliśmy na drodze na policję (a tej było wyjątkowo dużo ze względu na święto Ganesha) Martin (Włochy) zginał się wpół, żeby nie było go widać. Zrobiłam nieco większe zakupy, poniżej kilka ciekawszych produktów:


Pomarańczowe Oreo! Jeszcze nie wiem, jak smakuje. Jadłam tu już truskawkowe - chyba nawet lepsze niż te normalne.

Thumbs Up - czyli tutejsza wersja Coca-Coli, tylko o znacznie bardziej intensywnym smaku, oraz, mój ulubiony, sok z mango, jest pycha! Pierwszy raz spróbowałam go na lotnisku w Mumbaju i od razu się zakochałam! Nr 1, jeśli chodzi o to, co przywiozę do Polski.

W końcu udało mi się znaleźć sok z mojego ulubionego owocu, czyli liczi!

Soham (Indie) uczy mnie jak jeść granat.
Kupiłam też potrzebne rzeczy do szkoły, bo ten pierwszy tydzień musiałam przetrwać z tylko jednym zeszytem (w dodatku w linie!) i długopisem, który akurat w piątek się wypisał. Zresztą znalezienie odpowiednich przyborów to nie taka łatwa sprawa, np. nie mają tu w ogóle zeszytów w kratkę, wszystkie notatki (nawet te z matmy) robią w zeszytach w linie. Ci, co mnie znają, wiedzą jak bardzo nie lubię tych linii, które mnie ograniczają, więc kupiłam sobie czyste zeszyty, bez żadnych linii, kratek czy marginesów. Przy okazji odkryłam, że w Landmarku jest całkiem tania prasa zagraniczna, np. anielskojęzyczne wydania National Geographic Magazine sprzed kilku miesięcy za jedyne 99 rupii. Kupiłam też zasłony do pokoju - mimo że dziewczyny, z którymi go dzielę, są super, prywatności nigdy na wiele i potrzebowałam czegoś, żeby odgrodzić mój kącik. Jak skończę go dekorować wstawię jakieś fotki. Zresztą kupowanie zasłon też było ciekawe. Najpierw odwiedziłam kilka stoisk na bazarku, szukając jakichś fajnych, pstrokatych zasłon, ale głównie mieli jednokolorowe. W jednym z nich zapytałam o jakieś zasłony w wielu kolorach, więc wszyscy sprzedawcy, w liczbie 3, od razu podbiegli do półek i zaczęli wyjmować i wykładać na ladę najbardziej kolorowe materiały jakie mieli, potem doprecyzowałam, że chcę zielone, więc zaczęli podawać mi zasłony we wszystkich odcieniach zieleni, tak się zaangażowali, że aż głupio mi było odchodzić z pustymi rękami, więc kupiłam dwa najbardziej kwieciste kawłki materiału, i nawet sama wynegocjowałam cenę (z 800 rupii na 700, gdybym się postarała pewnie wyszłoby taniej, ale jak na pierwszy raz chyba nie jest źle!). Wyglądają super w moim pokoju!
Buziaki!
Ula

środa, 3 września 2014

Jedzenie!

Jeśli chodzi o jedzenie w Indiach to nie jest źle, nie mam ustawicznej "sraczki" i już się przyzwyczaiłam, że ryż je się na śniadanie, obiad, kolację. Jako iż nie przepadam za ziemniakami, które w Polsce jadłam codziennie (preferuję tylko te w formie chipsów i frytek), ryż mogę jeść cały czas, zwłaszcza że za każdym razem jest inaczej doprawiony i są inne sosy. Jest tu trochę jak na stołówce w tych filmach amerykańskich: bierzesz tackę i talerz i nakładasz sobie co chcesz i ile chcesz, zwykle mało, bo może okazać się to tak pikantne, że nie wystarczy wody ze wszystkich szklanek na stole... Jednak jeśli już coś polubisz to nieraz wstajesz po dokładkę. 
Drugoroczni dali nam cenne rady, aby nie przegapić:
-lunchu we wtorki
-kolacji w środy
-brunchu (śniadanie + lunch) w niedziele
Zwykle we wtorki na lunch jest najlepsze jedzenie, np.  w tym tygodniu była pizza. W środy są tzw. tematyczne kolacje, nie wiem, jaki temat był dziś, ale było pysznie, m.in. ryż z imbirem, smażona kukurydza, kurczak w sosie z orzeszków, sałatka z prażonego makaronu noodles czy banan smażony w toffi. Nigdy, przenigdy nie przegapcie niedzielnego brunchu w MUWCI, podają bowiem takie rarytasy jak naleśniki, makaron z 2 sosami, smażone jajka + to, co normalnie mamy na śniadanie i lunch. Pozostałe posiłki w  tygodniu są dość monotonne i przewidywalne (ryż!), lubię śniadania, bo są najbardziej"europejskie", tzn. są np. płatki z mlekiem (ciepłym/zimnym - luksus), tosty z masłem czy dżemem, jajka, owsianka, czasem jakieś placki. I jest normalna herbata, nie to paskudztwo z mlekiem, zwane tu czajem, czy jakieś inne napoje kawopodobne z przyprawami.
Jedzenie jest dość pikantne, dlatego zawsze biorę szklankę wody (co najmniej jedną), ale Indusi mówią, że dla nich to bez smaku, że pikantne to będzie dopiero jak spróbuję prawdziwego jedzenia. W następny weekend jadę na homestay, gdzie będziemy nocować u rodzin w jakieś wiosce, muszę zabrać zapasy wody.
Godziny posiłków:
  • śniadanie: 7.00 - 8.30 (pierwszy blok zaczyna się o 7.30 rano!)
  • przerwa na herbatę, ciastko, owoc: ok 10 - 11
  • lunch: 12.30 - 14.30
  • kolacja: 19.00-20.00
Już stałam się rozpoznawalna przez to, że w pierwszych dnia robiłam zdjęcia wszystkiemu, co jadłam, poniżej fotki niektórych posiłków.
Wciąż nie wiem, jak nazywa się większość potraw, więc będzie bez nazw.
Tu ta okropna herbata z mlekiem i nie-wiadomo-czym + sałatka z arbuza i jakiegoś melona + ryż (nie mam pojęcia jaki to posiłek, może to być zarówno lunch i kolacja).

Chapati, czyli okrągłe, cienkie placki z przaśnego ciasta, tubylcy używają ich zamiast sztućców nabierając w nie jedzenie.





To mi chyba nie smakowało, dlatego tak mało..

Kiedy byliśmy na rowerach w Paud każdy z nas kupił taki owoc, który w środku zawierał napój. Sprzedawca odkroił górną część, włożył słomkę i można było pić. Na zdjęciu Elli z Gwatemali.

Po zakupach, w kawiarni przy ulicy targowej piliśmy czaj, muszę przyznać, że jest lepszy niż ten w szkole. Koszt: 6 rupii, czyli mniej niż 50gr.

Kupiłam trochę owoców, bo bardzo mi ich brakuje, oczywiście te owoce na początku wyglądały lepiej, ale po szalonej jeździe na wzgórze nawet one straciły świeżość. Banany są tu małe, ale bardzo smaczne, kupiłam jednego granata na wypróbowanie i jeden taki zielony owoc, nawet nie wiem jak się nazywa. Koszt: 2,5zł. Muszę spytać moich indyjskich znajomych, jak to się je.
Kiedy pierwszy raz byliśmy w Pune zamówiliśmy dosę, czyli taki ogromniasty, cienki naleśnik z ciasta ryżowego i soczewicy. Pycha! Jeden w zupełności wystarcza dla 2-3 osób.


Obserwatorzy