wtorek, 21 kwietnia 2015

Update no#40



Po dość długiej przerwie, wracam do pisania.

W Indiach zaczęło się już lato! Nagle zrobiło się naprawdę gorąco, od kilku dni mamy 39 stopni, szkoła w końcu zaczęła używać klimatyzatorów (która i tak po chwili trzeba wyłączać, bo cieknie z nich woda). Oczywiście takich luksusów nie mamy w naszych pokojach, musimy zadowolić się samymi wiatrakami, które dają wrażenie przepływu powietrza… Jednak najgorsze upały jeszcze przed nami…

Holy cow! Stan,  w którym mieszkam (Maharasztra) właśnie zakazał sprzedaży i spożywania mięsa wołowego. Za nieprzestrzeganie grozi kara do 5 lat więzienia i 10 000 rupii grzywny… Śmiać się czy płakać? Nie wiem, jak mogę żyć w tym kraju… (ale z tego co wiem, nie można jeść tylko krów, nie dotyczy to mięsa z bawołu)(nie, oczywiście nikt nic nie wie o jakichś miejscach w Pune, gdzie niby można nielegalnie dostać wołowinę, skądże…).

Jakiś czas temu mieliśmy też kolejny exeat, na który planowałam jechać  na kurs nurkowania na Goa, ale oczywiście z moich planów nic nie wyszło, bo po Travel Weeku byłam zupełnie spłukana, więc zostałam na campusie i zrobiłam kurs pierwszej pomocy,  bo właśnie skończył mi się certyfikat sprzed kilku lat. Tak się złożyło, że przypadło to  akurat w czasie Wielkanocy, więc ja i kilku chrześcijańskich znajomych zorganizowaliśmy kilka wydarzeń, żeby upamiętnić te Święta i przybliżyć je pozostałym uczniom (np.  mycie stóp w Wielki Czwartek).

W ostatnią sobotę mieliśmy też tzw. University presentation, kiedy to przyjeżdżają przedstawiciele różnych uniwersytetów z całego świata (głównie z USA) i robią prezentacje o swoich uczelniach. Zwykle prezentacje zaczynają się w sierpniu/wrześniu, nie wiem, czemu ta odbyła się tak wcześnie, ale to była pierwsza taka prezentacja, w której uczestniczyłam i jestem trochę przerażona. Naprawdę nie wiem, czy chcę iść na studia. Ale z drugiej strony bardzo podoba mi się tzw. Wildcat spirit i myślę, że to byłoby naprawdę super doświadczenie.  Ale uniwersytety to takie z top 50 (nawet był Dartmouth, który jest w Lidze Bluszczowej).

Zaczynamy mieć coraz więcej roboty związanej z IB: ostatnio (w dodatku w niedzielę) mieliśmy TOK presentation – robiłam  o klonowaniu i o tym, czy badania naukowe da się pogodzić z przekonaniami religijnymi, a za 2 tygodnie muszę dostarczyć próbny esej z TOK (masakra!).

Zachód słońca widziany z Mt. Wilko podczas ostatniego Musical Hiku, który organizowałam.

Poza tym, robię sporo fajnych rzeczy poza lekcjami, głównie outdoor i związanych z edukacją, co daje mi bardzo dużo satysfakcji.  Rzeczy typu: organizowanie rajdów rowerowych do Paud w piątki (jako ekologiczna alternatywa dla jeżdżenia jeepem), uczenie się naprawiania rowerów, organizowanie wycieczek ze spaniem w namiotach, ogniskiem i śpiewaniem, inwentaryzacja szkolnego outdoor store (taki magazynek, w którym mamy namioty, śpiwory, maty, plecaki i inne rzeczy), tworzenie wydajnego systemu wypożyczania tamże, uczenie plemiennych dzieci angielskiego poprzez gry, praca na szkolnej farmie, tworzenie mamy campusu, praca nad systemem wsparcia językowego dla przyszłych uczniów, tworzenie planu grupy outdoorowej na przyszły rok. Poza tym od czasu do czasu przygotowuję jakieś jedzenie (czytaj: mieszam banany z ciastkami z czekoladą i podgrzewam w mikrofalówce), czytam książkę o języku angielskim jako języku globalnym (czy to angielski przyczynił się do rozprzestrzenienia się globalizacji, czy to globalizacja przyczyniła się do spopularyzowania angielskiego?), przygotowuję spotkania grupki biblijnej w niedzielę, chodzę w nocy z latarką po rezerwacie wokół szkoły w poszukiwaniu ciekawych gatunków roślin i zwierząt, posprzątałam porządnie w pokoju (pierwszy raz od kiedy się wprowadziłam…), chodzę oglądać improluchas (pojedynki improwizacyjne, czyli kontynuacja sezonu teatralnego w MUWCI), ale jako iż robi się naprawdę gorąco to gadam ze znajomymi w domku na drzewie albo pływam sobie w basenie. Duża ilość niesamowicie interesujących i wciągających zajęć pozalekcyjnych sprawia, że W OGÓLE się nie uczę, co jest powodem tego, że nie zdam matury, ale kto by się tym przejmował. Lepiej chodzić na prezentacje o Top50 uniwersytetach zamiast uczyć się do egzaminów.
 
Raz (w styczniu) upiekłam nawet chleb w desperackim akcie tęsknoty za jedzeniem z domu. Nawet dało się zjeść.
Wśród równie stresujących wydarzeń jak niezdanie matury jest też staranie się o wizę do USA, co jest procesem dość żmudnym, ale dostarczającym nowych wrażeń, zwłaszcza kiedy trzeba odpowiadać na 5 stron z pytaniami bezpieczeństwa typu: Czy byłeś/jesteś terrorystą? Czy przyjeżdżasz do USA z zamiarami terrorystycznymi? Oczywiście, że tak. 

Pocieszające (pocieszające?) jest to, że za 33 dni opuszczę ten kraj nielegalnego mięsa wołowego i lepkiej od potu skóry i wrócę do „cywilizowanych” krajów, gdzie każdy pomidor i ogórek z supermarketu musi spełniać kosmetyczne standardy UE, która bardzo dba o to, by jej obywatele dostawali najlepszej jakości produkty i świeże banany, których w Indiach nikt by nie kupił, bo są niedojrzałe. Witajcie w świecie paradoksów.
Ula

Pani, u której zawsze kupuję banany w Paud.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Obserwatorzy