niedziela, 4 stycznia 2015

Samolot odleciał, czyli zima w Azji

/opublikowane z prawie miesięcznym opóźnieniem, czyli początek mojej przerwy zimowej/

Lot do domu, na który się nie stawiłam, opłakałam, chillując w Mumbaju (a właściwie na jego przedmieściach, to  miasto, które ma tyle mieszkańców, co połowa Polski, jest naprawdę ogromne).

Big city life

Ostatni tydzień w szkole był dość pracowity, wypracowania, testy, prezentacje (np. robiłam o Christianii na filozofię jako przykład anarchistycznej społeczności) i inne spotkania, a w środę wieczorem mega elegancka kolacja świąteczna w ogrodzie u Pelhama, czyli dyrektora szkoły (taka ze światełkami, kelnerami serwującymi przekąski i uczniami w długich sukniach i garniturach lub, w wersji lokalnej, sari i kurtach). Potem pakowanie, drukowanie biletów, pożegnania ze znajomymi i obietnice przywiezienia jedzenia z domu i ostatecznie wyjazd jeepem do Mumbaju, z różnymi przygodami po drodze, między innymi spotkaniem uczniów z MUWCI, którzy wyjechali 2 godziny przed nami i których bus zepsuł się już 2 razy, przez co grupa Latinos nie zdążyła na pociąg. Nasz kierowca był taki nieogarnięty, że nie potrafił odnaleźć adresu naszego kolegi w Mumbaju i musieliśmy spytać co najmniej 20 osób, a w końcu i tak zadzwoniłam do Sohama, żeby wyjaśnił mu, jak dojechać.



Tak więc, mój samolot już bezpiecznie wylądował w Warszawie i większość znajomych właśnie opowiada swoim rodzinom o przeżyciach i doświadczeniach ostatnich miesięcy, ja tymczasem jeżdżę po Mumbaju z prywatnym kierowcą mojego kolegi, odwiedzając salony piękności (bardzo tanie w Indiach), oglądając zachody słońca nad Oceanem Indyjskim i zbierając potrzebny sprzęt do wyjazdu w Himalaje.


Jedyna atrakcja Mumbaju, którą widzieliśmy - Marine Drive.
Ogólnie będąc w Mumbaju przez 3 dni tak naprawdę nic nie widziałam, nic, co zostało opisane jako atrakcja turystyczna czy miejsce warte odwiedzenia przez przewodnik Lonely Planet. Jednak mieszkając z moim kolegą i jego rodziną mam okazję poznać Indie nawet bardziej niż przez 3 ostatnie miesiące. I jedzenie jest znacznie lepsze niż w cafeterii na campusie, tu spróbowałam najlepszy ryż pulao w moim życiu. Rodzice Sohama są dobrze wykształceni i rozmawiając z nimi mogę dowiedzieć się mnóstwa rzeczy na każdy temat, np. o systemie kast. W piątek zjechała się też reszta rodziny (babcie, dziadkowie, ciotki, wujkowie), żeby zobaczyć Sohama, więc było wesoło, w dodatku stanowiłam egzotyczną atrakcję, próbując mówić w hindi. Najbardziej śmieszy ich moje popisowe zdanie, jestem biała, ale nie głupia. O, i nauczyłam się poprawnie wymawiać dwa indyjskie „t”, te nosowe i z retrofleksją, co uważam za niemały sukces. Różnicy pomiędzy nimi nie słyszę żadnej, ale przynajmniej umiem wymawiać poprawnie, więc Hindusi mnie rozumieją. Byliśmy też w kinie na „Mockingjay”, nie widziałam poprzednich części, ale film naprawdę mi się podobał. Ciekawostka: przed seansem na ekranie pojawia się napis „wstań na hymn” i puszczają hymn narodowy.
Dang (Kambodża) i Soham (Indie)

Kontynuuję też pakowanie mojego plecaka, problem jest taki, że połowę miejsca zajmuje mój śpiwór, a drugą połowę- kurtka zimowa, reszta rzeczy się nie mieści, a są naprawdę istotne i jest ich całkiem sporo: karty do UNO, całkiem gruba książka Don Quijote (w wersji oryginalnej), sprzęt fotograficzny (+ ładowarka + dodatkowa bateria), 2 ostatnie czekolady z Polski (na Boże Narodzenie), strój kąpielowy (a nóż znajdziemy gorące źródła?). Nie mówię o tak nieistotnych rzeczach jak ubrania czy skarpetki, na nie już w ogóle nie ma miejsca.

Tak więc, oficjalnie, żegnaj Polsko! Jutro wylatuję do Delhi, a następnie do Katmandu w Nepalu, gdzie zamierzam przejść się wokół Annapurny, zobaczyć Base Camp i zdobyć przełęcz Thorung La.

Właśnie to się robi, mając 18 lat.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Obserwatorzy