czwartek, 9 października 2014

Jak zostałam sławna, cz. 1

Jako iż po pierwszym miesiącu nauki wyglądaliśmy mniej więcej tak:

Szkoła zadbała o atrakcję pt. exeat, czyli „długi łykend”, podczas którego mieliśmy okazję wyjechać sobie na kilka dni (głównie w obrębie Maharasztry), ewentualnie zostać na kampusie i odpocząć od nauki. Oczywiście sporo osób zostało właśnie dlatego, że ma tej nauki za dużo… Podróżowanie w Indiach jest zupełnie nieprzewidywalne i nużące. Ja, Alok (drugoroczny z Mauritiusu, chłopak mojej koleżanki z pokoju, czyli prawie mój roomate) i Nasiha (Bangladesz, sąsiadka z domu obok) wybraliśmy się do Aurangabadu. 
Nasza grupa, tu podczas zwiedzania jaskiń Elora.
Opuściliśmy kampus po 4 rano, bo po 6 mieliśmy mieć autobus z Pune. W Indiach nie ma co oczekiwać dworców, przystanków, poczekalni, toalet i kiosków z przekąskami. Na autobus czekaliśmy stojąc przy ulicy. A po drugiej stronie w stercie śmieci grasowały akurat jakieś świnie. Jeśli masz autobus o 6:15 rano, nie śpiesz się, wyśpij się i spokojnie zjedz śniadanie, autobus przyjedzie najwcześniej o 8. Za to wynagrodzi cały czas czekania. Nasz bus był prze-mega-zajebiszczy, czegoś takiego jeszcze nigdzie nie widziałam. Był to tzw. sleeper (2+1), genialny wynalazek, który można by wprowadzić w Polsce. Otóż taki bus nie miał w środku foteli, a łóżka, na dwóch różnych poziomach. Do tego zasłonki pomiędzy, co tworzyło w środku takie mini przedziały i dość przytulny nastrój, dzięki czemu mogłam się zdrzemnąć mimo licznych dziur w drodze i ustawicznego trąbienia. Do tego klimatyzacja, działała bez zarzutu, tak, że nawet musieliśmy się przykryć kocami (zapewnione przez przewoźnika, poduszki też). Niestety nie znaleźliśmy jednego „łóżka”, więc musieliśmy zmieścić się w 3 osoby na dwuosobowym. 

Tak mniej więcej wyglądał nasz przedział w busie. Po wpakowaniu wszystkich bagaży i wejściu na górę nie było zbyt dużo miejsca, ale jakoś się zmieściliśmy. Kolorystycznie odznacza się jak zwykle mój plecak, który wszyscy znają :)

Czekając na autobus - poranek w Indiach.
Na miejsce dojechaliśmy z kilkugodzinnym opóźnieniem, ale to Indie, więc kto by się tym przejmował. Spotkaliśmy tam jeszcze parę osób z naszej szkoły i wbiliśmy do nich do hotelu, bo oczywiście nikt z nas nie zadbał o to, żeby zarezerwować jakiś pokój (no dobra, szukaliśmy, opinie na stronach internetowych były przeróżne, od bardzo pozytywnych do bardzo negatywnych, mieliśmy nawet wybrać jakiś hotel, który miał w nazwie „Royal”, ale dzięki temu, że spotkaliśmy ludzi z MUWCI nie musieliśmy przepłacać). Po przyjeździe nie mieliśmy żadnych planów na popołudnie, więc moi towarzysze poszli spać, ja wyszłam na spacer po mieście. Na szczęście tuż za naszym hotelem zaczynał się ogromny rynek, więc się nie nudziłam, i jedzenie było blisko. Wieczorem wyszliśmy, już razem, coś zjeść. Ach, jaki to był piękny czas w Aurangabadzie! W końcu jakieś normalne jedzenie! Codziennie chodziliśmy do KFC i Domino’s! Wreszcie mogłam się najeść! Oczywiście nawet te międzynarodowe marki są tutaj bardzo indyjskie (kiedyś zamówiłam w McDonaldzie w Pune jakiegoś wrapa i był tak ostry, że nie byłam w stanie go zjeść), np. pizza z ryżem. Albo mają w KFC takie egotyczne krushery jak np. lime soda (z przyprawami) czy blue vanilla. Przy okazji spróbowałam nowego smaku: świeżo wyciśnięty sok ze słodkiej limonki.Pycha!

Zamiast gumy do żucia, takie coś dostaje się po posiłku w restauracji. W ogóle, moi azjatyccy znajomi byli zdziwieni, że w Europie dają nam gumę do żucia, nigdy o czymś takim nie słyszeli, ale pomysł bardzo im się spodobał.

Kolejnego dnia pojechaliśmy dość daleko, bo do krateru, o którym nawet nie wiedziałam, Alok go jakoś znalazł. Stwierdził, że jak napisze o tym w swojej aplikacji na Oxford to od razu go przyjmą. Otóż krater powstał w wyniku uderzenia meteorytu w ziemię, obecnie znajduje się tam jezioro ze słoną wodą, 3. pod względem wielkości na świecie i jedyne utworzone na podłożu bazaltowym. Ach, i woda jest 7 razy bardziej słona niż w morzu! Wybraliśmy się na spacer wokół jeziora, do położonej na drugim brzegu świątyni. Miejsce nie jest chyba zbyt popularne wśród turystów, właściwie tylko my tam byliśmy turystycznie, w dodatku ja byłam jedynym białasem, więc wyobraźcie sobie ten milion pięćset sto dziewięćset par oczu wpatrzonych w moją białą skórę i oczy koloru liści drzewa bananowego… Co ciekawe, spotkałam jakiegoś Hindusa, który miał na sobie koszulkę Podolskiego, szkoda, że nie zrobiłam zdjęcia.





Po drodze mijaliśmy kilka mniejszych świątyń.

Zapachy, kolory... - 100% Indie.

Następnego dnia pojechaliśmy do jaskiń Ajanta, czyli kompleksu wpisanego na listę UNESCO, na który składa się chyba 30 pieczar ozdobionych głównie malowidłami o tematyce buddyjskiej albo pomnikami Buddy. Robi wrażenie. Wszystko jest wykute w skale. Gdyby to było w Europie zapewne byłoby 1000 razy lepiej zakonserwowane i odnowione, a tak to większość malowideł wyblakła albo odpadła od ściany, mimo to same rozmiary wywołują podziw. A w dole, nad rzeką, skakały sobie małpy, z tego sprytnego gatunku, który próbuje wszystko zabrać ludziom, więc na wszelki wypadek nie zbliżałam się za bardzo i schowałam aparat…

Część jaskiń Ajanta.


Byliśmy też usilnie namawiani do kupienia kamieni szlachetnych, podobno niektóre można znaleźć tylko w Indiach.
Zupełna egzotyka!

Miałam też okazję doznać ogromnej niesprawiedliwości społecznej. Otóż w Indiach są tylko 2 rodzaje biletów: dla Hindusów i dla obcokrajowców. O ile te pierwsze kosztują 5 – 10 rupii, to te drugie dosłownie 25 razy więcej, czyli 250rupii! Moi znajomi, mimo że nie-Hindusi, bo z Mauritiusu i Bangladeszu, ale o brązowej skórze i mówiący w hindi kupowali sobie spokojnie te tańsze bilety, ja zaś z powodu moje białej skóry musiałam płacić 25 razy więcej! Za którymś razem zmądrzałam i stwierdziłam, że zostanę Hinduską. Podeszłam więc do kasy, powiedziałam, że mieszkam i uczę się w Indiach, że jestem tu rezydentem i należy mi się bilet jak dla Hindusów. Dodatkowo pokazałam im papiery z FRO i legitymację szkolną, i mimo że początkowo nie chcieli i się wykłócali, udało mi się uzyskać tańszy bilet. Tylko raz. Potem się schytrzyli i pokazywali, że nie mam indyjskiej narodowości…
Bilety wstępu: 10 rupii dla Hindusów, 250 dla obcokrajowców..

Widzieliśmy też Bibi Ka Maqbara, czyli taki mały Taj Mahal. Przepiękny. Alok, który już widział ten prawdziwy, powiedział, że nawet się nie spodziewał, że ten może robić wrażenie, jest nawet bardziej symetryczny (głównie dlatego, że w tym oryginalnym dobudowali jeszcze grób męża, mimo że początkowo mieli zbudować drugi Taj Mahal, tylko że czarny). Bardzo mi się podobał.




Kierowca zawiózł nas do jakiegoś sklepu z sari, który był mega drogi, akurat dla turystów, więc stwierdziłam, że nie chcę tam kupować mojego sari, nawet jeśli miało by być przeplatane złotymi nićmi. Skoro spora część ludności Indii jest raczej biedna, nie stać ich na tak drogie sari, jednak każda kobieta ma co najmniej jedno, czyli musi być w stanie je sobie kupić. Konkluzja: zwykłe sari (bo o takie mi chodziło) nie może być tak drogie. Rzeczywiście, tego wieczoru kupiłam sobie na rynku pierwsze sari. Sari to tak naprawdę tylko kawałek materiału, który się owija wokół ciała (tego muszę się jeszcze nauczyć). Materiał, który kupiłam, muszę zanieść do krawca w Pune, żeby mi wykroił i uszył bluzkę, muszę jeszcze dokupić wewnętrzną spódnicę – potem mogę wyglądać jak prawdziwa Hinduska. O, kupiłam sobie jeszcze specjalne ozdobne naklejki, żeby zrobić sobie „kropkę na czole”.

Mierzę sari..
Takie ostatecznie wybrałam. Na razie nie wygląda jakoś zachwycająco, ale mierzyłam je na ubranie, muszę odciąć tę fioletową część i uszyć z niej bluzkę.

Ostatniego dnia pojechaliśmy na jakiś fort, a potem do jaskiń Elora, czyli kompleksu kilkudziesięciu świątyń wykutych w skale, wpisanych na listę UNESCO.  To było niesamowite! Każda rzeźba (a były ich tysiące) była wykonana z niezwykłą precyzją i dokładnością, można było zauważyć mnóstwo szczegółów. Przy budowie jaskiń pracowało 10 pokoleń przez ponad 200 lat. Największe wrażenie robi jaskinia nr 16, która jest ogromną świątynią, o powierzchni 2 razy większej niż Partenon w Atenach. Cała wykuta w bazaltowej skale! Każda rzeźba czy płaskorzeźba przedstawia jakąś historię. To można oglądać godzinami.
Z fortu.

Cave no 16, czyli główna świątynia.



Wydaje się, że gdy jedzie się zobaczyć mini Taj Mahal czy jaskinie wpisane na listę UNESCO to właśnie one będą największą atrakcją. Nic bardziej mylnego. Nagle okazuje się, że to ty, biały człowiek, stanowisz obiekt ukrytych i całkiem jawnych spojrzeń indyjskich turystów, którzy nie zawahają się poprosić o zdjęcie z tobą. O całą sesję zdjęć. Gdybym zażądała opłaty za każde zdjęcie, zwróciłoby mi się za bilety wstępu, ba, pewnie nawet byłabym na plusie. Początkowo nie chciałam robić sobie z nimi zdjęć, ale moi znajomi powiedzieli, że powinnam, bo ci ludzie poczują się bardzo urażeni, więc za każdym razem robiłam jakąś głupią minę (żeby potem jakiś Hindus nie powiedział, że ma europejską dziewczynę!).

W niedzielę po południu wybraliśmy się w drogę powrotną, tym razem bus spóźnił się tylko 1 godzinę, byłam pełna podziwu, jak na Indie to bardzo punktualnie. Kiedy wsiedliśmy, okazało się, że na naszych miejscach już ktoś siedzi. Kiedy kulturalnie spytaliśmy te kobiety, czy mogą się przesiąść (pokazując im przy okazji bilet z numerami naszych miejsc), odpowiedziały coś w stylu: „No, ale my tu już siedzimy, może usiądziecie sobie na naszych miejscach?”. Nie wyobrażam sobie czegoś takiego w Polsce… Te ponad 300 km do szkoły pokonaliśmy w prawie 9 godzin, tak szybko się tu jeździ. Oczywiście byliśmy po czasie, spóźniliśmy się na check-in, ale na szczęście nasi wada parents jeszcze nie wrócili, więc nie zostałam „uziemiona”, z czego bardzo się cieszę, bo w ten weekend idę na Mt. Wilko, inaczej musiałabym do końca tygodnia pozostać na campusie.
Indyjska ulica zakupowa.

1 komentarz:

Obserwatorzy