Jako iż nasza szkoła dba o to, żebyśmy się nie nudzili, wszystkie
weekendy września mieliśmy zajęte. W ostatni weekend miałam homestay, który
polegał na tym, że schodziliśmy do wiosek położonych w dolinie niedaleko szkoły
i spędzaliśmy popołudnie i noc u mieszkających tam rodzin. Dobrze, że nie
zrobili nam tego w pierwszym tygodniu naszego pobytu tutaj, większość ludzi
przeżyłaby wtedy jeszcze większy szok. „Zwykłe” Indie widzieliśmy dotychczas jedynie
z okien jeepa, przejeżdżając przez wioski w drodze do Pune (najbliższe miasto,
takie tam tylko 3 miliony), więc mogliśmy się tylko domyślać, jak wygląda życie
na wsi.
Kiedy nasza grupka dotarła do wioski, zebraliśmy się na głównym
placu, tuż przy szkole, po czym zostaliśmy przydzieleni do rodzin. Dziewczynka,
u której miałam spać złapała mnie za rękę i nie puszczała jej do końca dnia. Potem
poszłyśmy do jej domu, gdzie zostawiłam moje rzeczy (na które składały się głównie
zapasy wody) i wypiłam czaj, całkiem smaczny, coraz mniej przypomina mi
herbatę, smakuje bardziej jak kawa 3 w 1 z automatu, z podwójnym mlekiem i
cukrem (czy pisałam już, że w Indiach istnieją tylko 2 smaki: mega ostry i mega
słodki?). Potem poszłyśmy na spacer wokół wsi i odwiedziłyśmy wszystkie domy (w
każdym wypiłam kolejny czaj, mam dość słodyczy na następny tydzień), następnie
zebraliśmy się z pozostałymi uczniami z mojej szkoły i całą dzieciarnią z
okolicy i graliśmy w różne lokalne gry. Ktoś przyniósł trzcinę cukrową, więc
pierwszy raz miałam okazję spróbować jak smakuje (oczywiście wcześniej ostrzegano
nas, żeby nie jeść żadnych świeżych produktów, tylko ugotowane i gorące, ale
kto się tym przejmuje..). Później z resztą dziewczyn poszłyśmy do jednego z
domów, gdzie trochę potańczyłyśmy, jednak głównie patrzyłyśmy jak indyjskie
dziewczyny tańczą Bollywood, to jest niesamowite, to trzeba mieć we krwi. Było
już dość późno, więc z „moją” dziewczynką wróciłyśmy do „naszego” domu, gdzie
czekała już na nas kolacja.
Dom, w którym mieszkałam składał się z 2 pomieszczeń,
służących do spania, gotowania, mycia się. Była jeszcze toaleta, z dziurą w
ziemi i wodą do podmywania się, papier toaletowy nie jest tu znany. Rodzina
była czteroosobowa, w całym domu było tylko jedno łóżko i jeden kredens, w
jednym z pomieszczeń była wydzielona część, w której można było się myć,
oczywiście nie było bieżącej wody, przynoszona z rzeki albo wspólnego dla całej
wsi kranu stała, zgromadzona w wiadrach i miskach. Nie było ani jednego krzesła
czy stołu, kolację jedliśmy, siedząc na ziemi. Tylko ja dostałam kawałek
jakiejś szmaty czy koca, żeby moje kości pierwszego świata za bardzo się nie poobijały,
pozostali nie mieli takich luksusów. Na kolację był ryż, jajka, chapatti i jakieś ryżowe chapatti, oraz
smażona papryka chili i sos. Tych ostatnich nie jadłam, bo były oczywiście zbyt
ostre, cały czas powtarzałam „bahut masala”, ale rodzina mówiła w marati, więc
nie wiem, czy moje próby wykorzystania tego, czego nauczyłam się na lekcjach
hindi miały jakiś sens. Oczywiście nie było żadnych sztućców, wszystko jadło
się rękami. Potem ktoś przyniósł wodę, która służyła jednocześnie do picia i
mycia rąk po posiłku. Następnie nadeszła najprzyjemniejsza część wieczoru,
czyli mehendi (jedyny powód, dla którego tu przyszłam)! „Moja” dziewczynka
wyjęła specjalny marker i stworzyła niesamowity wzór na mojej ręce.
Potem poszłyśmy do świątyni, gdzie akurat było jakieś
święto. Świątynia była zamknięta przez poprzednie 7 dni i akurat tego dnia ją
otworzono, czemu towarzyszyły różne tańce i uderzenia bambusowych lasek.
Stwierdziłam, że jestem w Indiach już na 100%, skoro potrafię tańczyć do tej
dziwnej muzyki na trzeźwo. Zauważyłam ciekawą rzecz, otóż w świątyni stało coś
na kształt okratowanej klatki, w której przechowywano głośniki, sprzęt muzyczny
i inne rzeczy. To interesujące, że najcenniejsze przedmioty przechowuje się w
świątyni, być może dlatego, że stamtąd nikt nie ma odwagi kraść. Potem, mając
błogosławieństwo wszystkich istniejących bogów, wróciłam do domu na spanie.
Jako iż byłam honorowym gościem, w udziale przypadło mi łóżko, które dzieliłam
z jedną z dziewczyn. Nie było żadnego prześcieradła, czystych poszewek czy
kołdry. Spałam na tej samej narzucie, na której kilka godzin wcześniej miałam
robione mehendi i piłam czaj. Nawet jeśli wylałam ten czaj. Nawet jeśli
wycieraliśmy w nią palce po zrobieniu mehendi. Nawet jeśli siedział na niej kot.
Za kołdrę służył mi jakiś materiał, który był uszyty z tylu kawałków różnych
tkanin, że można go uznać za najlepszy przykład patchworku. W nocy przerażona
usłyszałam tuż za łóżkiem jakieś ruchy, nie wiedziałam, czy to był szczur,
nietoperz czy coś innego. Z samego rana okazało się, że to kogut i kury, które
na noc wnosi się do domu. Zostaliśmy obudzeni o świcie, najpierw wstali
dorośli, którzy rozpalili na zewnątrz ogień, na którym grzali wodę do mycia,
drzwi oczywiście były otwarte cały czas, nikt nie przejmował się przedostającym
się do wewnątrz dymem. Aha, z praktycznych spraw: nikt nie miał tu żadnej
piżamy, ludzie spali w tym, w czym chodzą na co dzień, dziewczyny spały w
swoich mundurkach szkolnych. Po szybkim pożegnaniu z wszystkimi członkami
rodziny udałyśmy się do pozostałych domów, żeby zgarnąć resztę ludzi i wrócić
do szkoły.
W Europie biedny jesteś, kiedy nie stać cię, żeby iść do
kina czy na wycieczkę szkolną. My, którzy mamy wszystko, nawet nie wyobrażamy
sobie życia poniżej pewnego standardu. Czy spania ze zwierzętami. Dom, w którym
byłam, być może był naprawdę skrajnym przykładem ubóstwa, chociaż miał
telewizor, inne domy, które odwiedziłam prezentowały się lepiej. Indie to
zaskakujący kraj. W większości domów nie
znajdziesz łazienki czy bieżącej wody, jednak WSZĘDZIE jest telewizor, nawet
plazmowy, nawet lepszy niż u moich znajomych w Europie. Mnóstwo ludzi głoduje,
jednak KAŻDY ma telefon komórkowy, idąc ulicą widzi się niesamowicie chudych
ludzi, odzianych w jakieś szmaty, każdy wpatrzony w swój telefon.
Kiedy wróciłam na kampus natychmiast wzięłam prysznic
(rozważałam nawet umycie włosów szamponem przeciwwszowym) i wyprałam wszystkie
ubrania, kto wie, co mogłam na nich przynieść. Homestay był na pewno przeżyciem
trochę wstrząsającym, większość z nas była zszokowana rozmiarami ubóstwa i
warunkami, w których żyją ci ludzie, ale też pozytywnie zaskoczona i wzruszona ich
życzliwością i gościnnością, tym, że
zapraszają całkiem obcych ludzi pod swój dach, poświęcają swój czas, robiąc
mehendi, czy dzielą się swoim jedzeniem, jakkolwiek skromne by ono nie było.
Kampus jest trochę taką bańką, można tu fajnie spędzić 2 lata, będąc w Indiach
i nie widząc Indii. Mamy tu normalne łazienki, prąd, Internet, wszystkie
wygody, możemy jeść ile chcemy, w dodatku jedzenie dostosowane do naszych
zachodnich kubków smakowych, które od razu rozpaliłyby się do czerwoności po
spróbowaniu lokalnych posiłków. Tak, mieszkamy w międzynarodowej bańce i jeśli
nie odważymy się jej opuścić, nie poznamy Indii. Chociaż to tylko jedna strona,
z drugiej strony są galerie handlowe ze sklepami, których w Polsce jeszcze nie
ma, są luksusowe samochody, są ogromne rezydencje. Jadąc jeepem nieraz widzę
wielkie pałace po prawej i domy, a właściwie baraki zbudowane z blachy i gliny
po lewej. To jest część mojego doświadczenia Indii, trudna, ale niesamowicie
pouczająca.
Krowy - pełnoprawni członkowie ruchu drogowego. |
Ula pozdrowienia z wietrznego Białegostoku.(pisze Kasia S. z klasy) Bardzo fajny post i poprzednie także. Mehendi - piękne. Pisz dalej. Czytamy i tęsknimy ;) Robię Ci reklamę polecając czytanie bloga. Masz już +2 do listy czytelników. ;) trzymaj się !!!
OdpowiedzUsuń