środa, 1 października 2014

Bańka



Jako iż nasza szkoła  dba o to, żebyśmy się nie nudzili, wszystkie weekendy września mieliśmy zajęte. W ostatni weekend miałam homestay, który polegał na tym, że schodziliśmy do wiosek położonych w dolinie niedaleko szkoły i spędzaliśmy popołudnie i noc u mieszkających tam rodzin. Dobrze, że nie zrobili nam tego w pierwszym tygodniu naszego pobytu tutaj, większość ludzi przeżyłaby wtedy jeszcze większy szok. „Zwykłe” Indie widzieliśmy dotychczas jedynie z okien jeepa, przejeżdżając przez wioski w drodze do Pune (najbliższe miasto, takie tam tylko 3 miliony), więc mogliśmy się tylko domyślać, jak wygląda życie na wsi.


Kiedy nasza grupka dotarła do wioski, zebraliśmy się na głównym placu, tuż przy szkole, po czym zostaliśmy przydzieleni do rodzin. Dziewczynka, u której miałam spać złapała mnie za rękę i nie puszczała jej do końca dnia. Potem poszłyśmy do jej domu, gdzie zostawiłam moje rzeczy (na które składały się głównie zapasy wody) i wypiłam czaj, całkiem smaczny, coraz mniej przypomina mi herbatę, smakuje bardziej jak kawa 3 w 1 z automatu, z podwójnym mlekiem i cukrem (czy pisałam już, że w Indiach istnieją tylko 2 smaki: mega ostry i mega słodki?). Potem poszłyśmy na spacer wokół wsi i odwiedziłyśmy wszystkie domy (w każdym wypiłam kolejny czaj, mam dość słodyczy na następny tydzień), następnie zebraliśmy się z pozostałymi uczniami z mojej szkoły i całą dzieciarnią z okolicy i graliśmy w różne lokalne gry. Ktoś przyniósł trzcinę cukrową, więc pierwszy raz miałam okazję spróbować jak smakuje (oczywiście wcześniej ostrzegano nas, żeby nie jeść żadnych świeżych produktów, tylko ugotowane i gorące, ale kto się tym przejmuje..). Później z resztą dziewczyn poszłyśmy do jednego z domów, gdzie trochę potańczyłyśmy, jednak głównie patrzyłyśmy jak indyjskie dziewczyny tańczą Bollywood, to jest niesamowite, to trzeba mieć we krwi. Było już dość późno, więc z „moją” dziewczynką wróciłyśmy do „naszego” domu, gdzie czekała już na nas kolacja.

Dom, w którym mieszkałam składał się z 2 pomieszczeń, służących do spania, gotowania, mycia się. Była jeszcze toaleta, z dziurą w ziemi i wodą do podmywania się, papier toaletowy nie jest tu znany. Rodzina była czteroosobowa, w całym domu było tylko jedno łóżko i jeden kredens, w jednym z pomieszczeń była wydzielona część, w której można było się myć, oczywiście nie było bieżącej wody, przynoszona z rzeki albo wspólnego dla całej wsi kranu stała, zgromadzona w wiadrach i miskach. Nie było ani jednego krzesła czy stołu, kolację jedliśmy, siedząc na ziemi. Tylko ja dostałam kawałek jakiejś szmaty czy koca, żeby moje kości pierwszego świata za bardzo się nie poobijały, pozostali nie mieli takich luksusów. Na kolację był ryż, jajka,  chapatti i jakieś ryżowe chapatti, oraz smażona papryka chili i sos. Tych ostatnich nie jadłam, bo były oczywiście zbyt ostre, cały czas powtarzałam „bahut masala”, ale rodzina mówiła w marati, więc nie wiem, czy moje próby wykorzystania tego, czego nauczyłam się na lekcjach hindi miały jakiś sens. Oczywiście nie było żadnych sztućców, wszystko jadło się rękami. Potem ktoś przyniósł wodę, która służyła jednocześnie do picia i mycia rąk po posiłku. Następnie nadeszła najprzyjemniejsza część wieczoru, czyli mehendi (jedyny powód, dla którego tu przyszłam)! „Moja” dziewczynka wyjęła specjalny marker i stworzyła niesamowity wzór na mojej ręce.
Pierwsze mehendi! yolo


Potem poszłyśmy do świątyni, gdzie akurat było jakieś święto. Świątynia była zamknięta przez poprzednie 7 dni i akurat tego dnia ją otworzono, czemu towarzyszyły różne tańce i uderzenia bambusowych lasek. Stwierdziłam, że jestem w Indiach już na 100%, skoro potrafię tańczyć do tej dziwnej muzyki na trzeźwo. Zauważyłam ciekawą rzecz, otóż w świątyni stało coś na kształt okratowanej klatki, w której przechowywano głośniki, sprzęt muzyczny i inne rzeczy. To interesujące, że najcenniejsze przedmioty przechowuje się w świątyni, być może dlatego, że stamtąd nikt nie ma odwagi kraść. Potem, mając błogosławieństwo wszystkich istniejących bogów, wróciłam do domu na spanie. Jako iż byłam honorowym gościem, w udziale przypadło mi łóżko, które dzieliłam z jedną z dziewczyn. Nie było żadnego prześcieradła, czystych poszewek czy kołdry. Spałam na tej samej narzucie, na której kilka godzin wcześniej miałam robione mehendi i piłam czaj. Nawet jeśli wylałam ten czaj. Nawet jeśli wycieraliśmy w nią palce po zrobieniu mehendi. Nawet jeśli siedział na niej kot. Za kołdrę służył mi jakiś materiał, który był uszyty z tylu kawałków różnych tkanin, że można go uznać za najlepszy przykład patchworku. W nocy przerażona usłyszałam tuż za łóżkiem jakieś ruchy, nie wiedziałam, czy to był szczur, nietoperz czy coś innego. Z samego rana okazało się, że to kogut i kury, które na noc wnosi się do domu. Zostaliśmy obudzeni o świcie, najpierw wstali dorośli, którzy rozpalili na zewnątrz ogień, na którym grzali wodę do mycia, drzwi oczywiście były otwarte cały czas, nikt nie przejmował się przedostającym się do wewnątrz dymem. Aha, z praktycznych spraw: nikt nie miał tu żadnej piżamy, ludzie spali w tym, w czym chodzą na co dzień, dziewczyny spały w swoich mundurkach szkolnych. Po szybkim pożegnaniu z wszystkimi członkami rodziny udałyśmy się do pozostałych domów, żeby zgarnąć resztę ludzi i wrócić do szkoły.
W Europie biedny jesteś, kiedy nie stać cię, żeby iść do kina czy na wycieczkę szkolną. My, którzy mamy wszystko, nawet nie wyobrażamy sobie życia poniżej pewnego standardu. Czy spania ze zwierzętami. Dom, w którym byłam, być może był naprawdę skrajnym przykładem ubóstwa, chociaż miał telewizor, inne domy, które odwiedziłam prezentowały się lepiej. Indie to zaskakujący kraj.  W większości domów nie znajdziesz łazienki czy bieżącej wody, jednak WSZĘDZIE jest telewizor, nawet plazmowy, nawet lepszy niż u moich znajomych w Europie. Mnóstwo ludzi głoduje, jednak KAŻDY ma telefon komórkowy, idąc ulicą widzi się niesamowicie chudych ludzi, odzianych w jakieś szmaty, każdy wpatrzony w swój telefon.
Kiedy wróciłam na kampus natychmiast wzięłam prysznic (rozważałam nawet umycie włosów szamponem przeciwwszowym) i wyprałam wszystkie ubrania, kto wie, co mogłam na nich przynieść. Homestay był na pewno przeżyciem trochę wstrząsającym, większość z nas była zszokowana rozmiarami ubóstwa i warunkami, w których żyją ci ludzie, ale też pozytywnie zaskoczona i wzruszona ich życzliwością i gościnnością, tym,  że zapraszają całkiem obcych ludzi pod swój dach, poświęcają swój czas, robiąc mehendi, czy dzielą się swoim jedzeniem, jakkolwiek skromne by ono nie było. Kampus jest trochę taką bańką, można tu fajnie spędzić 2 lata, będąc w Indiach i nie widząc Indii. Mamy tu normalne łazienki, prąd, Internet, wszystkie wygody, możemy jeść ile chcemy, w dodatku jedzenie dostosowane do naszych zachodnich kubków smakowych, które od razu rozpaliłyby się do czerwoności po spróbowaniu lokalnych posiłków. Tak, mieszkamy w międzynarodowej bańce i jeśli nie odważymy się jej opuścić, nie poznamy Indii. Chociaż to tylko jedna strona, z drugiej strony są galerie handlowe ze sklepami, których w Polsce jeszcze nie ma, są luksusowe samochody, są ogromne rezydencje. Jadąc jeepem nieraz widzę wielkie pałace po prawej i domy, a właściwie baraki zbudowane z blachy i gliny po lewej. To jest część mojego doświadczenia Indii, trudna, ale niesamowicie pouczająca.
Krowy - pełnoprawni członkowie ruchu drogowego.

1 komentarz:

  1. Ula pozdrowienia z wietrznego Białegostoku.(pisze Kasia S. z klasy) Bardzo fajny post i poprzednie także. Mehendi - piękne. Pisz dalej. Czytamy i tęsknimy ;) Robię Ci reklamę polecając czytanie bloga. Masz już +2 do listy czytelników. ;) trzymaj się !!!

    OdpowiedzUsuń

Obserwatorzy