Mój dobry kolega
na campusie to Adolfo z Kolumbii. Ostatnio miał urodziny, ale jako iż nie było
mnie wtedy na campusie, nie odwiedziłam go o północy i nie zaśpiewałam „sto
lat”, jak nakazuje tradycja w MUWCI. Dlatego też dzisiaj podniosłam moje
umiejętności przygotowania jedzenia (Nie: gotowania. Przygotowywania jedzenia)
i pokroiłam banany, wrzuciłam je do garnka (bo nie mam tu miski czy talerza) i
wymieszałam z czekoladą roztopioną w mikrofalówce. Z tak przygotowanym deserem
odwiedziłam Adolfo i ucięliśmy sobie miłą pogawędkę. Adolfo ma bzika na punkcie
zwierząt i bioróżnorodności i co roku w swoje urodziny jeździ do zoo. W tym
roku w swoje urodziny pierwszy raz nie był w zoo w swoim mieście, Cali, a
odwiedził zoo w Pune. Pokazał mi też listę, którą ma na swoim komputerze,
wpisuje na nią wszystkie ogrody zoologiczne, które widział, razem z miejscem i
datą (widział ich już kilka w Indiach i jedno w Nepalu). Najciekawszy jest
punkt pierwszy, pod którym zapisane jest zoo w jego rodzinnym mieście, a rok
jest ten sam, co jego rok urodzenia: Adolfo ma zdjęcie w zoo, kiedy miał 3
miesiące (jego mama też ma bzika na punkcie zwierząt/ekologii). Dziś w ramach
prokastynacji stworzył kilka innych list: listę wszystkich zwierząt, jakie
widział (nazwa hiszpańska, nazywa angielska, nazwa łacińska, gdzie widział,
kiedy) oraz listę wszystkich swoich lotów (podróżuje całkiem sporo). Poza tym,
ma też listę wszystkich miejsc, które odwiedził i wszystkich muzeów, w których
był. Po odbyciu dość długiej dyskusji o tym, jakiego rodzaju jest komputer (el
computardor czy la computadora) i o słowie carro, które według mnie powinno
zostać zastąpione słowem coche (bo carro za bardzo przypomina angielskie car),
stwierdzam, że mój hiszpański nie jest zły.
Mieliśmy też
kolejny exeat (czyli taki długi weekend), podczas którego miałam jechać z
chłopakami rowerem z campusu na wybrzeże, ale w ostatniej chwili wyprawa
została odwołana (podziękujcie Med. Center i doktorowi Di). Zdesperowana w
kilka godzin próbowałam zaplanować coś innego (podobał mi się pomysł pojechania
stopem na wybrzeże), ale nie wyszło. Mimo wszystko postanowiłam, że podczas
tego exeatu zrobię wszystkie fajne rzeczy outdoor, które zawsze chciałam zrobić.
Nie do końca się udało, ale i tak było super. Tak więc w czwartek po check-inie
ja, Yael (Izrael), Dipika (USA/Indie), Lucas (Brazylia) i Atul (Indie)
wymknęliśmy się ze szkoły (oczywiście nielegalnie i nieoficjalnie i musieliśmy
iść przez rezerwat, żeby nas nikt nie widział) i poszliśmy na Mt. Wilko.
Całkiem przyjemnie się szło, nie było gorąco. Najśmieszniejsze jest to, że nie
mieliśmy latarek, chcieliśmy zabrać szkolne lampki czołówki, ale teraz mają je
uczniowie, którzy należą do Fire Service (bo sporo pożarów ma miejsce w nocy),
ale żeby nie wzbudzać podejrzeń woleliśmy ich nie pytać, więc zabraliśmy ze
sobą… lampki rowerowe, które wykradliśmy z naszego outdoor store. Na Mt. Wilko
nie doszliśmy, nie wiem czemu, chyba niektórzy byli zmęczeni, więc
zatrzymaliśmy się kilkanaście minut przed szczytem, rozpaliliśmy ognisko
(nieśliśmy drewno aż z campusu) i siedzieliśmy dookoła. Było bardzo miło.
Jedliśmy ciasto z Izraela, moje ostatnie suszone jabłka z Nepalu (co ciekawe,
Hindusi nigdy o czymś takim jak suszone jabłka nie słyszeli, ale im smakowało i
podobał im się pomysł krojenia jabłek i suszenia ich) oraz młodą kukurydzę
(nazywa się uroczo baby corn, tak jakby była jeszcze teenager corn i adult corn…
Ale jest naprawdę malutka, wielkości palca). Wymyśliliśmy sobie, że kukurydzę
upieczemy czy zgrillujemy na ognisku, nikt z nas nigdy czegoś takiego nie robił
ani nie jadł, ale wyszła przepyszna, naprawdę muszę ją częściej tak
przygotowywać. Potem zachciało nam się spać. Mieliśmy tylko 2 maty, dla mnie,
Dipiki i Atula, bo Yael i Lucas powiedzieli wcześniej, że będą spać na ziemi
(są trochę zakręceni na punkcie ekologii i natury). Oczywiście ostatecznie
wylądowali na macie i musieliśmy zmieścić się w 5 osób na 2 matach. Przydaje
się tu technika tzw. spooningu, czyli „spania łyżeczkowego” (spania jeden obok
drugiego, wszyscy przytuleni i zwinięci na kształt łyżek, od ang. spoon -
łyżka). BYŁO TAK ZIMNO, ŻE NIE MOGŁAM SPAĆ! Nawet się nie spodziewałam, że jeszcze
może być tu tak zimno. Ostatnio zaczęło być naprawdę gorąco w południe i zawsze
w pokoju mam włączony wiatrak, 24/7, i tym razem, zamiast śpiwora, wzięłam
tylko cienki kocyk, bo myślałam, że będzie ciepło. TRZĘSŁAM SIĘ Z ZIMNA. Takie
lato w Indiach... Potem obudziliśmy się, żeby zobaczyć wschód słońca i
wróciliśmy na śniadanie do MUWCI. Jedna z fajniejszych przygód ostatnimi czasy.
Przy ognisku. |
Tuż przed wschodem słońca /Atul (Indie) |
Oglądamy campus o poranku. |
Kolejnego dnia ja
i Atul pojechaliśmy stopem w okolice Tikona Fort, bo chcieliśmy przejść się
łańcuchem górskim w okolicy (te „góry” mają może 1000m, po powrocie z Nepalu
miałam poniżej 4000m nie schodzić, ale cóż, nie mam wyboru, albo to, albo nic).
Niestety nie udało nam się znaleźć ścieżki, żeby zacząć wchodzić na góry, więc
ostatecznie nie wyszło, ale weszliśmy na Tikona Fort (spotkaliśmy też ludzi w
tradycyjnych strojach Maratha, którzy opowiadali historię fortu), a potem
zeszliśmy z drugiej strony, żeby zobaczyć jaskinie (nic ciekawego). Jako iż nie
chciało mi się z powrotem wchodzić, żeby znowu zaraz zejść i wrócić na główną
drogą, postanowiliśmy sprawdzić małą ścieżkę, która prowadziła przez dość gęsty
las i ostatecznie pozwoliła nam wrócić na główną drogę, i chyba nawet
oszczędzić kilka kilometrów.
Bardzo łatwo jest zapomnieć w jak pięknym miejscu żyjemy. |
Hindus w tradycyjnym stroju Maratha. |
Atul na forcie. Widok na Pawna Lake i Tungi. |
Jeżdżenie stopem
w Indiach: jest nielegalnie dla uczniów MUWCI. Ale ja i sporo innych osób w ten
sposób poruszamy się między campusem a Paud, i nawet jeździmy dalej. Ze
stopowaniem nie jest źle, zwłaszcza jak jest się białym, trzeba tylko mówić, że
nie ma się pieniędzy.
I, uwaga, spadł
pierwszy deszcz od kilku miesięcy. W sobotę z rana troszkę padało, niemal nic,
ale przed kolacją zaczęła się prawdziwa ulewa, dziś jest niedziela i wciąż pada.
Tak, zdążyłam zapomnieć, jak to było podczas monsunu.
Kolejna sensacja:
ostatnio dostąpiłam zaszczytu i został mi przekazany zeszyt (a właściwie
folder) zawierający opisy różnych wypraw organizowanych przez uczniów MUWCI od
lat. To mój nowy skarb. Uczniowie przekazują go sobie z rocznika na rocznik, i
Srini zadecydował, że ten zeszyt powinien przekazać mnie i będę mogła wpisać
swoje imię na pierwszej stronie. Chyba naprawdę stałam się taką osobą outdoor.
Jakież było moje zaskoczenie i niedowierzanie, kiedy okazało się, że folder
został zapoczątkowany przez uczennicę MUWCI z lat 2004-2006, którą okazała się
być Asia z Polski! Ta dumna, gdy widzę ślady innych Polaków na campusie. Teraz
chodzę dookoła i wszystkim się chwalę, że przejmuję pałeczkę. Asia też całkiem
sporo łaziła tu po górach i miała znaczący wkład w ten zeszyt. Co ciekawe, sama
też myślałam, żeby coś podobnego zacząć robić, ale nie tylko jako polecenia
fajnych wypraw dla uczniów MUWCI, ale stworzenie folderu czy kilku broszur z
opisami możliwych wypraw, które można zorganizować z campusu, także dla
klientów z zewnątrz.
Dziś byłam w Pune
na wystawie. Pojechałam tylko dlatego, że swoją pracę wystawiała artystka z
Polski, więc chciałam ją poznać. Nawet z nią chwilę pogadałam, ale krótko, bo
była zmęczona i miała kaca (oczywiście). Przy okazji poznałam Nandu,
nauczyciela sztuki w naszej szkole. Podobno najbardziej podobała mu się praca
właśnie Polki. Poza tym, Nandu pasjonuje się sztuką dadaistyczną i jego idolem
jest Marcel Duchamps, o którym podobno mówi na każdej lekcji. Chyba muszę iść
do niego z moim esejem z filozofii…
Ostatnio na
campusie było naprawdę dużo osób. Nagle zjechało się całkiem sporo rodziców i
innych gości, poza tym byli uczniowie z Norwegii i Holandii, którzy
przyjeżdżają do Indii, żeby zaliczyć tu swoje godziny CASu, czyli wolontariatu.
W dużym skrócie: to, co my obowiązkowo/dodatkowo robimy przez 2 lata, co tydzień,
niemal codziennie (bo to też nieraz jest nasza pasja i mamy z tego
przyjemność), oni „wyrabiają” w tydzień, będąc w Indiach. I widzimy takich
Europejczyków, którzy chodzą po campusie mówiąc: „oh, jak tu gorąco!” czy „ależ
tu egzotycznie!” albo pytają, którędy iść do basenu, kiedy my tymczasem musimy
iść na lekcje. Stwierdziłam, że chyba trochę zdziczałam w tych Indiach, jeszcze
nie wiem do końca, jak i co to znaczy (wciąż jem widelcem, a nie łyżką, bo
uważam, że to przejaw cywilizacji i pochodzenia z europejskiego kręgu
kulturowego, który oczywiście jest wyższy), ale porównując siebie z ludźmi z
Norwegii czy Holandii, widzę, że bardzo się różnię (zewnętrznie) i widzę w nich
siebie przed kilkoma miesiącami. Naprawdę, opuszczenie mojej liberalnej bańki
MUWCI i powrót do „cywilizowanej Europy” wydaje mi się coraz bardziej
przerażający.
Tymczasem, kiedy
w Europie szaleje zima, ja opalam się przy basenie, który jest tuż za moim
domkiem i jeżdżę rowerem do pobliskiej wioski, żeby kupić sobie banany (w
sezonie chyba przez cały rok) czy zielony groszek. Czyż to nie piękne?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz