piątek, 6 marca 2015

Powrót monsunu



Mój dobry kolega na campusie to Adolfo z Kolumbii. Ostatnio miał urodziny, ale jako iż nie było mnie wtedy na campusie, nie odwiedziłam go o północy i nie zaśpiewałam „sto lat”, jak nakazuje tradycja w MUWCI. Dlatego też dzisiaj podniosłam moje umiejętności przygotowania jedzenia (Nie: gotowania. Przygotowywania jedzenia) i pokroiłam banany, wrzuciłam je do garnka (bo nie mam tu miski czy talerza) i wymieszałam z czekoladą roztopioną w mikrofalówce. Z tak przygotowanym deserem odwiedziłam Adolfo i ucięliśmy sobie miłą pogawędkę. Adolfo ma bzika na punkcie zwierząt i bioróżnorodności i co roku w swoje urodziny jeździ do zoo. W tym roku w swoje urodziny pierwszy raz nie był w zoo w swoim mieście, Cali, a odwiedził zoo w Pune. Pokazał mi też listę, którą ma na swoim komputerze, wpisuje na nią wszystkie ogrody zoologiczne, które widział, razem z miejscem i datą (widział ich już kilka w Indiach i jedno w Nepalu). Najciekawszy jest punkt pierwszy, pod którym zapisane jest zoo w jego rodzinnym mieście, a rok jest ten sam, co jego rok urodzenia: Adolfo ma zdjęcie w zoo, kiedy miał 3 miesiące (jego mama też ma bzika na punkcie zwierząt/ekologii). Dziś w ramach prokastynacji stworzył kilka innych list: listę wszystkich zwierząt, jakie widział (nazwa hiszpańska, nazywa angielska, nazwa łacińska, gdzie widział, kiedy) oraz listę wszystkich swoich lotów (podróżuje całkiem sporo). Poza tym, ma też listę wszystkich miejsc, które odwiedził i wszystkich muzeów, w których był. Po odbyciu dość długiej dyskusji o tym, jakiego rodzaju jest komputer (el computardor czy la computadora) i o słowie carro, które według mnie powinno zostać zastąpione słowem coche (bo carro za bardzo przypomina angielskie car), stwierdzam, że mój hiszpański nie jest zły.

Mieliśmy też kolejny exeat (czyli taki długi weekend), podczas którego miałam jechać z chłopakami rowerem z campusu na wybrzeże, ale w ostatniej chwili wyprawa została odwołana (podziękujcie Med. Center i doktorowi Di). Zdesperowana w kilka godzin próbowałam zaplanować coś innego (podobał mi się pomysł pojechania stopem na wybrzeże), ale nie wyszło. Mimo wszystko postanowiłam, że podczas tego exeatu zrobię wszystkie fajne rzeczy outdoor, które zawsze chciałam zrobić. Nie do końca się udało, ale i tak było super. Tak więc w czwartek po check-inie ja, Yael (Izrael), Dipika (USA/Indie), Lucas (Brazylia) i Atul (Indie) wymknęliśmy się ze szkoły (oczywiście nielegalnie i nieoficjalnie i musieliśmy iść przez rezerwat, żeby nas nikt nie widział) i poszliśmy na Mt. Wilko. Całkiem przyjemnie się szło, nie było gorąco. Najśmieszniejsze jest to, że nie mieliśmy latarek, chcieliśmy zabrać szkolne lampki czołówki, ale teraz mają je uczniowie, którzy należą do Fire Service (bo sporo pożarów ma miejsce w nocy), ale żeby nie wzbudzać podejrzeń woleliśmy ich nie pytać, więc zabraliśmy ze sobą… lampki rowerowe, które wykradliśmy z naszego outdoor store. Na Mt. Wilko nie doszliśmy, nie wiem czemu, chyba niektórzy byli zmęczeni, więc zatrzymaliśmy się kilkanaście minut przed szczytem, rozpaliliśmy ognisko (nieśliśmy drewno aż z campusu) i siedzieliśmy dookoła. Było bardzo miło. Jedliśmy ciasto z Izraela, moje ostatnie suszone jabłka z Nepalu (co ciekawe, Hindusi nigdy o czymś takim jak suszone jabłka nie słyszeli, ale im smakowało i podobał im się pomysł krojenia jabłek i suszenia ich) oraz młodą kukurydzę (nazywa się uroczo baby corn, tak jakby była jeszcze teenager corn i adult corn… Ale jest naprawdę malutka, wielkości palca). Wymyśliliśmy sobie, że kukurydzę upieczemy czy zgrillujemy na ognisku, nikt z nas nigdy czegoś takiego nie robił ani nie jadł, ale wyszła przepyszna, naprawdę muszę ją częściej tak przygotowywać. Potem zachciało nam się spać. Mieliśmy tylko 2 maty, dla mnie, Dipiki i Atula, bo Yael i Lucas powiedzieli wcześniej, że będą spać na ziemi (są trochę zakręceni na punkcie ekologii i natury). Oczywiście ostatecznie wylądowali na macie i musieliśmy zmieścić się w 5 osób na 2 matach. Przydaje się tu technika tzw. spooningu, czyli „spania łyżeczkowego” (spania jeden obok drugiego, wszyscy przytuleni i zwinięci na kształt łyżek, od ang. spoon - łyżka). BYŁO TAK ZIMNO, ŻE NIE MOGŁAM SPAĆ! Nawet się nie spodziewałam, że jeszcze może być tu tak zimno. Ostatnio zaczęło być naprawdę gorąco w południe i zawsze w pokoju mam włączony wiatrak, 24/7, i tym razem, zamiast śpiwora, wzięłam tylko cienki kocyk, bo myślałam, że będzie ciepło. TRZĘSŁAM SIĘ Z ZIMNA. Takie lato w Indiach... Potem obudziliśmy się, żeby zobaczyć wschód słońca i wróciliśmy na śniadanie do MUWCI. Jedna z fajniejszych przygód ostatnimi czasy.
Przy ognisku.

Tuż  przed wschodem słońca /Atul (Indie)
Oglądamy campus o poranku.

Kolejnego dnia ja i Atul pojechaliśmy stopem w okolice Tikona Fort, bo chcieliśmy przejść się łańcuchem górskim w okolicy (te „góry” mają może 1000m, po powrocie z Nepalu miałam poniżej 4000m nie schodzić, ale cóż, nie mam wyboru, albo to, albo nic). Niestety nie udało nam się znaleźć ścieżki, żeby zacząć wchodzić na góry, więc ostatecznie nie wyszło, ale weszliśmy na Tikona Fort (spotkaliśmy też ludzi w tradycyjnych strojach Maratha, którzy opowiadali historię fortu), a potem zeszliśmy z drugiej strony, żeby zobaczyć jaskinie (nic ciekawego). Jako iż nie chciało mi się z powrotem wchodzić, żeby znowu zaraz zejść i wrócić na główną drogą, postanowiliśmy sprawdzić małą ścieżkę, która prowadziła przez dość gęsty las i ostatecznie pozwoliła nam wrócić na główną drogę, i chyba nawet oszczędzić kilka kilometrów.
Bardzo łatwo jest zapomnieć w jak pięknym miejscu żyjemy.

Hindus w tradycyjnym stroju Maratha.

Atul na forcie. Widok na Pawna Lake i Tungi.

Jeżdżenie stopem w Indiach: jest nielegalnie dla uczniów MUWCI. Ale ja i sporo innych osób w ten sposób poruszamy się między campusem a Paud, i nawet jeździmy dalej. Ze stopowaniem nie jest źle, zwłaszcza jak jest się białym, trzeba tylko mówić, że nie ma się pieniędzy.

I, uwaga, spadł pierwszy deszcz od kilku miesięcy. W sobotę z rana troszkę padało, niemal nic, ale przed kolacją zaczęła się prawdziwa ulewa, dziś jest niedziela i wciąż pada. Tak, zdążyłam zapomnieć, jak to było podczas monsunu.

Kolejna sensacja: ostatnio dostąpiłam zaszczytu i został mi przekazany zeszyt (a właściwie folder) zawierający opisy różnych wypraw organizowanych przez uczniów MUWCI od lat. To mój nowy skarb. Uczniowie przekazują go sobie z rocznika na rocznik, i Srini zadecydował, że ten zeszyt powinien przekazać mnie i będę mogła wpisać swoje imię na pierwszej stronie. Chyba naprawdę stałam się taką osobą outdoor. Jakież było moje zaskoczenie i niedowierzanie, kiedy okazało się, że folder został zapoczątkowany przez uczennicę MUWCI z lat 2004-2006, którą okazała się być Asia z Polski! Ta dumna, gdy widzę ślady innych Polaków na campusie. Teraz chodzę dookoła i wszystkim się chwalę, że przejmuję pałeczkę. Asia też całkiem sporo łaziła tu po górach i miała znaczący wkład w ten zeszyt. Co ciekawe, sama też myślałam, żeby coś podobnego zacząć robić, ale nie tylko jako polecenia fajnych wypraw dla uczniów MUWCI, ale stworzenie folderu czy kilku broszur z opisami możliwych wypraw, które można zorganizować z campusu, także dla klientów z zewnątrz.

Dziś byłam w Pune na wystawie. Pojechałam tylko dlatego, że swoją pracę wystawiała artystka z Polski, więc chciałam ją poznać. Nawet z nią chwilę pogadałam, ale krótko, bo była zmęczona i miała kaca (oczywiście). Przy okazji poznałam Nandu, nauczyciela sztuki w naszej szkole. Podobno najbardziej podobała mu się praca właśnie Polki. Poza tym, Nandu pasjonuje się sztuką dadaistyczną i jego idolem jest Marcel Duchamps, o którym podobno mówi na każdej lekcji. Chyba muszę iść do niego z moim esejem z filozofii…

Ostatnio na campusie było naprawdę dużo osób. Nagle zjechało się całkiem sporo rodziców i innych gości, poza tym byli uczniowie z Norwegii i Holandii, którzy przyjeżdżają do Indii, żeby zaliczyć tu swoje godziny CASu, czyli wolontariatu. W dużym skrócie: to, co my obowiązkowo/dodatkowo robimy przez 2 lata, co tydzień, niemal codziennie (bo to też nieraz jest nasza pasja i mamy z tego przyjemność), oni „wyrabiają” w tydzień, będąc w Indiach. I widzimy takich Europejczyków, którzy chodzą po campusie mówiąc: „oh, jak tu gorąco!” czy „ależ tu egzotycznie!” albo pytają, którędy iść do basenu, kiedy my tymczasem musimy iść na lekcje. Stwierdziłam, że chyba trochę zdziczałam w tych Indiach, jeszcze nie wiem do końca, jak i co to znaczy (wciąż jem widelcem, a nie łyżką, bo uważam, że to przejaw cywilizacji i pochodzenia z europejskiego kręgu kulturowego, który oczywiście jest wyższy), ale porównując siebie z ludźmi z Norwegii czy Holandii, widzę, że bardzo się różnię (zewnętrznie) i widzę w nich siebie przed kilkoma miesiącami. Naprawdę, opuszczenie mojej liberalnej bańki MUWCI i powrót do „cywilizowanej Europy” wydaje mi się coraz bardziej przerażający.

Tymczasem, kiedy w Europie szaleje zima, ja opalam się przy basenie, który jest tuż za moim domkiem i jeżdżę rowerem do pobliskiej wioski, żeby kupić sobie banany (w sezonie chyba przez cały rok) czy zielony groszek. Czyż to nie piękne?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Obserwatorzy