Lekcje już dawno
się skończyły, egzaminy już za mną (ostatni był hindi – masakra!), większość
rzeczy spakowana, więc można cieszyć się MUWCI. To naprawdę fajne miejsce,
kiedy nie ma żadnych egzaminów i całego tego stresu. Dostaliśmy ogromne worki
(takie jak te od ziemniaków – w tutejszej wersji: od ryżu), do których mamy
spakować cały nas dobytek, którego nie chcemy zabierać ze sobą i który zostanie
na campusie przez lato. Nie wiem, jak to możliwe, ale przyjechałam tu z jedną
walizką, a teraz okazuje się, że mam tyle rzeczy, że musiałam robić kilka
rundek nosząc moje graty do domu jednej z nauczycielek. Normalnie to wszyscy
zostawiają swoje rzeczy w bibliotece (ba, jest nawet jeep, który kursuje z
dalszych wad do biblioteki, przewożąc nasze rzeczy), ale jako iż obawiam się
kradzieży bądź zagubienia, wolę, żeby to przeleżało latem w szafie nauczycielki
(czyli dodatkowe czekolady do zabrania z Polski :)).
Moja walizka jest
już spakowana, z kilkoma kilogramami nadbagażu. Poza tym, przewożę ogromniastą
kość ze szczęki jakiegoś zwierzęcia, którą przywiozłam z Himalajów oraz plecak
zrobiony z konopii. Do tego wiozę 5kg
herbat, kaw i innych przypraw – mam nadzieję, że nie zatrzymają mnie na
customs. Zapowiada się ciekawie.
Wyruszam z 2
dziewczynami na lotnisku od razu po graduacji, jesteśmy chyba pierwszą grupą,
która opuszcza campus. I przegapimy imprezę i „all night breakfast”, czyli taką
noc, podczas której przez cały czas serwują gorące jedzenie. Szkoda, ale prawda
jest taka, że już nie mogę jeść indyjskiego jedzenia. Znoszę tylko banany,
indyjskie pomarańcze (które tak naprawdę są zielone; po dość długich dyskusjach
doszłam do wniosku, że pomarańcza nazywa się pomarańczą ze względu na kolor
miąższu, nie kolor skórki) oraz MANGO, które kocham.
Piszę, że bez
tych wszystkich lekcji MUWCI to fajne miejsce, ale nic się nie dzieje, więc
jest trochę nudno. Od kilku tygodni, kiedy drugoroczni mają matury, a my
mieliśmy czas do nauki, a potem nasze egzaminy, niemal nikt nic nie organizuje.
Jedyne wydarzenia to moje rajdy rowerowe, które co piątek organizuję do Paud.
Ostatnio sporo jeżdżę z Mayą (Singapur) rowerem. Maya nienawidzi jeździć rowerem, ale chyba udało mi się ją przekonać. Tu: w barze, gdzie zawsze pijemy czaj i jemy vada-pav. |
Poza tym,
przeniosłam się na czas „nauki” (w cudzysłowie, bo kto by się tam uczył…) do
biblioteki, klimatyzacja jednak robi różnicę.
Z tych rzeczy,
które się działy to było m.in. spotkanie porównujące filozofię edukacyjną Kurta
Hahna (czyli to, co mamy w UWC) z filozofią w szkołach Jiddu Krishnamurti (są
uczniowie z Indii, którzy przed przyjazdem do MUWCI uczęszczali do szkół JK;
ciekawe jest, że np. nie ma tam w ogóle testów, ale to akurat najmniej istotna różnica)
albo spotkanie na temat tzw. Invitational education (sama nie wiem, co to, nasz
dyrektor czasami na naprawdę jakieś swoje pomysły). Poza tym, wiem, że grupa
uczniów kręci lipdup, więc może być ciekawie. Był też pokaz filmów
przygotowanych przed drugorocznych – to na ich właśnie podstawie są oceniani
przez IB.
Jest tu też taka
tradycja, że mamy nie tylko bluzy, ale większość triveni (zajęcia pozalekcyjne, wolontariaty),
a nawet normalnych przedmiotów ma swoje koszulki. Ja sama zaprojektowałam
koszulkę mojej grupy outdoorowej, w której teraz dumnie chodzę. Biedny Abhik - jest świetny jeśli chodzi o design i
projektowanie, sam projektował większość koszulek. Na koszulce naszej wady jest
jedzenie i lody, czyli to, co mamy na prawie każdym check-inie, ale tej
koszulki nie kupiłam. Podoba mi się koszulka wady 5 z napisem z przodu
#firstworldproblems – wada 5 to najnowsza ze wszystkich wad i warunki w niej są
nieporównywalnie lepsze niż w pozostałych wadach, więc jak ktoś narzeka to
tylko wzruszamy ramionami i mówimy „ach, problemy pierwszego świata…”.
Miałam też
urodziny, więc jak nakazuje tradycja MUWCI zostałam odwiedzona o północy przez
znajomych z różnymi ciastami i przysmakami. Dostałam też 3 MANGO, na których
moi koledzy pieczołowicie wyskrobali „Ula”, „sto lat” i „happy birthday”. Poza
tym, wszystkie kartki urodzinowe, jakie dostałam są takie same – są na nich
góry i rowery – czyli wszystko, co kocham. Wracam do domu już za kilka dni, więc
jeszcze będzie okazja, żeby zrobić jakieś przyjęcie w ogrodzie (o ile nie jest
za zimno. Kiedy siedzę w bibliotece z klimatyzacją i 25st. to jest NAPRAWDĘ
zimno).
Ponadto, w
kwietniu mieliśmy tzw. Philo Party. Jest tu taka tradycja, że co roku
pierwszoroczni uczniowie filozofii organizują tematyczną imprezę filozoficzną
dla drugorocznych uczniów filozofii. Nie było to takie typowe „toga party”.
Zrobiliśmy to trochę jak podchody, mieli zagadkę do rozwiązania (kto zabił
Sokratesa?) i aby zdobyć wskazówki i klucze musieli rozwiązań różne zadania
filozoficzne. Było super, ale chyba my, pierwszoroczni, mieliśmy z tym więcej
zabawy niż nasi drugoroczni. Za rok będziemy mieli nowego nauczyciela, jednak
mam nadzieję, że tradycja przetrwa i nasi pierwszoroczni zorganizują coś dla
nas.
Miałam też już
spotkanie z naszym szkolnym doradcą edukacyjnym na temat aplikowania na studia.
To chyba zbyt poważna sprawa jak dla mnie, więc możliwe jest, że zrobię sobie
gap year (mam już nawet kilka planów). Poza tym, moje oceny w porównaniu z
pierwszym semestrem poprawiły się o 1 punkt (podskoczyłam z matmy, yay!), więc
przynajmniej mogę próbować dostać się na Yale czy inne Harvardy, ale sama nie
wiem, czy chcę. Jeszcze się zobaczy. Na razie na liście moich preferencji są
uniwersytety położone w miejscach, gdzie są 4 pory roku i dobre tzw. „outdoor
facilities”, tzn. możliwość jeżdżenia rowerem, biwakowania czy chodzenia po
górach w weekendy.
O, i moje
ostatnie wyjazdy do Mumbaju i Pune przyniosły rezultat w postaci wizy do USA na
10 lat, więc hell yeah, w sierpniu nadchodzę!
Poza tym, moi
szaleni rowerowi znajomi mają szalony pomysł przyjechania na campus tydzień
wcześniej i naprawiania rowerów. Nie żebym tak bardzo pasjonowała się tą całą
mechaniką, ale ta idea jest tak piękna, a ci ludzi tak wspaniale ześwirowani,
że aż chcę do nich dołączyć.
Poranek z widokiem na doliny wokół Mt. Wilko podczas ostatniego hike'u, który organizowałam. |
I voila, 1/2 indyjskiej przygody już niemal za mną!
Za 40 godzin wyjeżdżam. Obliczyłam, że od momentu kiedy opuszczam campus do chwili, kiedy wejdę do domu, podróż zajmuje mi 24 godziny!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz