czwartek, 21 maja 2015

MUWCI na luzie




Lekcje już dawno się skończyły, egzaminy już za mną (ostatni był hindi – masakra!), większość rzeczy spakowana, więc można cieszyć się MUWCI. To naprawdę fajne miejsce, kiedy nie ma żadnych egzaminów i całego tego stresu. Dostaliśmy ogromne worki (takie jak te od ziemniaków – w tutejszej wersji: od ryżu), do których mamy spakować cały nas dobytek, którego nie chcemy zabierać ze sobą i który zostanie na campusie przez lato. Nie wiem, jak to możliwe, ale przyjechałam tu z jedną walizką, a teraz okazuje się, że mam tyle rzeczy, że musiałam robić kilka rundek nosząc moje graty do domu jednej z nauczycielek. Normalnie to wszyscy zostawiają swoje rzeczy w bibliotece (ba, jest nawet jeep, który kursuje z dalszych wad do biblioteki, przewożąc nasze rzeczy), ale jako iż obawiam się kradzieży bądź zagubienia, wolę, żeby to przeleżało latem w szafie nauczycielki (czyli dodatkowe czekolady do zabrania z Polski :)).
 
Moja walizka jest już spakowana, z kilkoma kilogramami nadbagażu. Poza tym, przewożę ogromniastą kość ze szczęki jakiegoś zwierzęcia, którą przywiozłam z Himalajów oraz plecak zrobiony  z konopii. Do tego wiozę 5kg herbat, kaw i innych przypraw – mam nadzieję, że nie zatrzymają mnie na customs. Zapowiada się ciekawie. 

Wyruszam z 2 dziewczynami na lotnisku od razu po graduacji, jesteśmy chyba pierwszą grupą, która opuszcza campus. I przegapimy imprezę i „all night breakfast”, czyli taką noc, podczas której przez cały czas serwują gorące jedzenie. Szkoda, ale prawda jest taka, że już nie mogę jeść indyjskiego jedzenia. Znoszę tylko banany, indyjskie pomarańcze (które tak naprawdę są zielone; po dość długich dyskusjach doszłam do wniosku, że pomarańcza nazywa się pomarańczą ze względu na kolor miąższu, nie kolor skórki) oraz MANGO, które kocham. 

Piszę, że bez tych wszystkich lekcji MUWCI to fajne miejsce, ale nic się nie dzieje, więc jest trochę nudno. Od kilku tygodni, kiedy drugoroczni mają matury, a my mieliśmy czas do nauki, a potem nasze egzaminy, niemal nikt nic nie organizuje. Jedyne wydarzenia to moje rajdy rowerowe, które co piątek organizuję do Paud.
Ostatnio sporo jeżdżę z Mayą (Singapur) rowerem. Maya nienawidzi jeździć rowerem, ale chyba udało mi się ją przekonać. Tu: w barze, gdzie zawsze pijemy czaj i jemy vada-pav.

Poza tym, przeniosłam się na czas „nauki” (w cudzysłowie, bo kto by się tam uczył…) do biblioteki, klimatyzacja jednak robi różnicę. 

Z tych rzeczy, które się działy to było m.in. spotkanie porównujące filozofię edukacyjną Kurta Hahna (czyli to, co mamy w UWC) z filozofią w szkołach Jiddu Krishnamurti (są uczniowie z Indii, którzy przed przyjazdem do MUWCI uczęszczali do szkół JK; ciekawe jest, że np. nie ma tam w ogóle testów, ale to akurat najmniej istotna różnica) albo spotkanie na temat tzw. Invitational education (sama nie wiem, co to, nasz dyrektor czasami na naprawdę jakieś swoje pomysły). Poza tym, wiem, że grupa uczniów kręci lipdup, więc może być ciekawie. Był też pokaz filmów przygotowanych przed drugorocznych – to na ich właśnie podstawie są oceniani przez IB.

Jest tu też taka tradycja, że mamy nie tylko bluzy, ale większość  triveni (zajęcia pozalekcyjne, wolontariaty), a nawet normalnych przedmiotów ma swoje koszulki. Ja sama zaprojektowałam koszulkę mojej grupy outdoorowej, w której teraz dumnie chodzę. Biedny Abhik -  jest świetny jeśli chodzi o design i projektowanie, sam projektował większość koszulek. Na koszulce naszej wady jest jedzenie i lody, czyli to, co mamy na prawie każdym check-inie, ale tej koszulki nie kupiłam. Podoba mi się koszulka wady 5 z napisem z przodu #firstworldproblems – wada 5 to najnowsza ze wszystkich wad i warunki w niej są nieporównywalnie lepsze niż w pozostałych wadach, więc jak ktoś narzeka to tylko wzruszamy ramionami i mówimy „ach, problemy pierwszego świata…”.
Miałam też urodziny, więc jak nakazuje tradycja MUWCI zostałam odwiedzona o północy przez znajomych z różnymi ciastami i przysmakami. Dostałam też 3 MANGO, na których moi koledzy pieczołowicie wyskrobali „Ula”, „sto lat” i „happy birthday”. Poza tym, wszystkie kartki urodzinowe, jakie dostałam są takie same – są na nich góry i rowery – czyli wszystko, co kocham. Wracam do domu już za kilka dni, więc jeszcze będzie okazja, żeby zrobić jakieś przyjęcie w ogrodzie (o ile nie jest za zimno. Kiedy siedzę w bibliotece z klimatyzacją i 25st. to jest NAPRAWDĘ zimno).

Ponadto, w kwietniu mieliśmy tzw. Philo Party. Jest tu taka tradycja, że co roku pierwszoroczni uczniowie filozofii organizują tematyczną imprezę filozoficzną dla drugorocznych uczniów filozofii. Nie było to takie typowe „toga party”. Zrobiliśmy to trochę jak podchody, mieli zagadkę do rozwiązania (kto zabił Sokratesa?) i aby zdobyć wskazówki i klucze musieli rozwiązań różne zadania filozoficzne. Było super, ale chyba my, pierwszoroczni, mieliśmy z tym więcej zabawy niż nasi drugoroczni. Za rok będziemy mieli nowego nauczyciela, jednak mam nadzieję, że tradycja przetrwa i nasi pierwszoroczni zorganizują coś dla nas.

Miałam też już spotkanie z naszym szkolnym doradcą edukacyjnym na temat aplikowania na studia. To chyba zbyt poważna sprawa jak dla mnie, więc możliwe jest, że zrobię sobie gap year (mam już nawet kilka planów). Poza tym, moje oceny w porównaniu z pierwszym semestrem poprawiły się o 1 punkt (podskoczyłam z matmy, yay!), więc przynajmniej mogę próbować dostać się na Yale czy inne Harvardy, ale sama nie wiem, czy chcę. Jeszcze się zobaczy. Na razie na liście moich preferencji są uniwersytety położone w miejscach, gdzie są 4 pory roku i dobre tzw. „outdoor facilities”, tzn. możliwość jeżdżenia rowerem, biwakowania czy chodzenia po górach w weekendy.

O, i moje ostatnie wyjazdy do Mumbaju i Pune przyniosły rezultat w postaci wizy do USA na 10 lat, więc hell yeah, w sierpniu nadchodzę!

Poza tym, moi szaleni rowerowi znajomi mają szalony pomysł przyjechania na campus tydzień wcześniej i naprawiania rowerów. Nie żebym tak bardzo pasjonowała się tą całą mechaniką, ale ta idea jest tak piękna, a ci ludzi tak wspaniale ześwirowani, że aż chcę do nich dołączyć.
Poranek z widokiem na doliny wokół Mt. Wilko podczas ostatniego hike'u, który organizowałam.

 I voila, 1/2 indyjskiej przygody już niemal za mną!

Za 40 godzin wyjeżdżam. Obliczyłam, że od momentu kiedy opuszczam campus do chwili, kiedy wejdę  do domu, podróż zajmuje mi 24 godziny!



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Obserwatorzy